Winter Ember to niezależna produkcja reprezentująca dość niszowy gatunek skradanek. Czy warto się nią zainteresować?
Winter Ember to tytuł, o którym mogliście już oczywiście czytać na portalu. Do mojej zapowiedzi wspomnianej produkcji zabierze Was niniejszy odnośnik. Nie kryję, że bardzo czekałem na tę premierę. Już na pierwszych materiałach promocyjnych spodobał mi się styl wizualny gry oraz izometryczny rzut kamer. Naturalnie niemałe znaczenie miał fakt, że miała to być skradanka. Jestem fanem tego gatunku. Mimo że niestety seria Metal Gear Solid do mnie nie trafia, to jednak cykle takie jak Splinter Cell, Hitman czy Thief przyciągnęły mnie na wiele godzin. Do dziś lubię do nich wracać, a za idealnego reprezentanta gatunku uznaję trzecią część przygód Sama Fishera, Chaos Theory. Mało tego, lubię się skradać nawet w produkcjach, które oferują również inne drogi do celu.
Przekradałem się za plecami przeciwników w takich tytułach jak Deus Ex: Bunt Ludzkości (oraz Rozłam Ludzkości), Cyberpunk 2077 czy Dishonored i Deathloop (wyżej odnośnik do mojej recenzji). Ba, nawet w pierwszej odsłonie Assassin’s Creed moim ulubionym podejściem było przekradnięcie się do celu. To zaledwie kilka przykładów moich ulubionych skradanek i preferowanego stylu rozgrywki. Widzicie więc, że nie są mi obce różnego rodzaju mechaniki umożliwiające pozostawanie w cieniu. Wydawać by się mogło, że trudno byłoby stworzyć odkrywczą skradankę. Jest w tym sporo prawdy i odbija się to oczywiście na recenzowanym tytule. Winter Ember przywiązuje jednak wagę do detali w pewnej kwestii, co korzystnie wpływa na immersję. Więcej na ten temat w dalszej części recenzji. Teraz przyjrzyjmy się motywacjom głównego bohatera oraz prezentowanej opowieści.
Fabuła
Opowieść przedstawiona w Winter Ember jest prosta i bez wątpienia nie ona przykuje Was do ekranu telewizora lub monitora. Głównym bohaterem jest Arthur – kiedyś wysoko postawiony członek szanowanej rodziny. W wyniku pewnych perturbacji traci on kontakt ze swoimi krewnymi i sam ledwo uchodzi z życiem. Od tego momentu stawia sobie za cel odszukanie oprawców i wymierzenie im sprawiedliwości. Aby tego dokonać, udaje się w kilkuletnią podróż, po której zakończeniu posiądzie odpowiednie umiejętności. Jeżeli liczyliście na to, że wraz z nim będziemy się przez ten czas szkolili, to muszę Was zawieść. Arthurem zaczynamy bowiem kierować już po treningu, a szkoda. Jego rozwój jest niewątpliwie niewykorzystanym potencjałem i stanowi to spory dysonans. Naturalnie nie będę przedstawiał całej drogi zemsty; nie chcę stosować spoilerów. Zamiast tego zachęcam oczywiście do zapoznania się z oficjalnym opisem gry. Znajdziecie go niżej.
Jesteś Arthurem Artoriasem – jedynym ocalałym z masakry, która zniszczyła dziedzictwo twojej rodziny i usunęła ją z kart historii. Uznano cię za martwego, ale powracasz z wygnania po 8 latach jako człowiek bez twarzy rozpalony płomieniem zemsty.
Źródło: PlayStation Store
Strona graficzna i udźwiękowienie
Winter Ember na pewno odznacza się dość charakterystyczną oprawą wizualną. Bez wątpienia dzięki niej wybija się na rynku, a zwłaszcza na tle swojego gatunku. Sam początek naszej przygody z tytułem jest interesujący. Widzimy bowiem scenkę przerywnikową wyglądającą jak klasyczne filmy animowane, opisane grubą kreską. Niestety muszę tu też wspomnieć o pewnym mankamencie. Mianowicie, w przypadku wersji na PlayStation 5 (której to dotyczy niniejsza recenzja) brakuje synchronizacji. Ruchy ust postaci nie pasują do czasy wypowiadania kwestii, a napisy pojawiają się za wcześnie. Jednocześnie problem ten nie występował w wydaniach na inne platformy, co sprawdziłem oczywiście na YouTubie. Na szczęście sama rozgrywka jest płynna i nie występują spadki liczby klatek na sekundę. Przyznaję, że byłoby to dla mnie bardzo dziwne, jeśli tytuł nie utrzymywałby stabilnych FPS-ów. Sami widzicie na zrzutach ekranu, że nie należy on do najładniejszych produkcji. Wobec tego PS5 nie ma żadnego problemu z generowaniem obrazu takiej jakości.
Nie znaczy to bynajmniej, że produkcja jest brzydka, co to, to nie. Jest po prostu specyficzna wizualnie i nie każdemu się spodoba. Udźwiękowienie natomiast jest poprawne i nic ponadto. Podczas rozgrywki przygrywa nam delikatna muzyka (zdecydowanie polecam granie w słuchawkach, aby ją w ogóle słyszeć). Problem w tym, że nie zapada ona w pamięci i zapominamy o niej nawet po krótkiej chwili spędzonej z grą. Odgłosy wydawane przez broń i kwestie dialogowe brzmią standardowo i z pewnością nie będziemy grali w Winter Ember ani dla fabuły, ani dla udźwiękowienia.
Rozgrywka w Winter Ember
Winter Ember jest tytułem, który obraca się wokół kilku podstawowych mechanik. To one są najważniejsze dla całego odbioru gry. Warto się wobec tego dokładnie im przyjrzeć. Poniższe akapity skupiają się na tych składowych. Nie przedłużając więc niepotrzebnie, zapraszam do lektury moich wrażeń z rozgrywki.
Skradanie się
Winter Ember, jak już wcześniej wspomniałem, jest skradanką. W związku z tym najważniejszą mechaniką powinna być ta związana z cichym przemieszczeniem się i docieraniu do celu bez zauważania nas przez strażników. Skradanie również jest zrealizowane zadowalająco, choć bez przesadnych rewelacji. Największym problemem jest nierówna sztuczna inteligencja przeciwników. Jeśli nas wykryją, to będą nas uparcie gonili, wchodząc nawet za nami do domostw. To niewątpliwa zaleta gry. Nie sposób jednak przejść obojętnie obok faktu, że ich pole widzenia jest bardzo ograniczone. Nierzadko można przemknąć obok oponentów, mijając ich tylko trochę z boku.
Z drugiej strony mamy interesującą mechanikę krwawienia. Jeśli bowiem stracimy pewną ilość zdrowia, naniesiony na nas zostanie wspomniany efekt. Jeśli nie wykorzystamy bandażu, plamy krwi cieknące z naszej rany zainteresują przeciwnika, który pójdzie za nimi w poszukiwaniu podejrzanego. Podobnie wygląda sytuacja z przenoszeniem zabitych przeciwników – krew będzie się sączyła z ich ran, a tym samym zdradzi miejsce, w którym ich ukryliśmy.
Przyznaję, że nie spodziewałem się tej mechaniki i jest ona jedną z największych zalet gry. Znajdziemy również wysoką trawę, w której możemy chować się przez wzrokiem oponentów oraz ukrywać w niej ciała ogłuszonych lub zabitych strażników. Wybór sposobu pozbycia się zagrożenia należy do nas. Naciśnięcie X za plecami przeciwnika zabije go (pamiętajcie o krwawieniu), natomiast przytrzymując X, będziemy mogli go ogłuszyć. Możemy też przylgnąć do ściany, niczym w serii Gears of War, aczkolwiek przyznaję, że nie widziałem w tym większego sensu. Trzeba też zauważyć, że przekradając się za plecami oponenta, możemy w ruchu go okraść. Jednakże, aby ogłuszyć go lub zabić, musimy na chwilę stanąć i dopiero nacisnąć odpowiedni przycisk. Można by zrealizować ten element lepiej – szkoda.
Pozytywne jest natomiast dodanie na minimapie okręgu oznaczającego hałas generowany przez nasze akcje. Jeśli będziemy zbyt głośni, strażnik może się zainteresować podejrzanym odgłosem. Nie jest to bynajmniej poziom fenomenalnego Splinter Cell: Chaos Theory. Tam mieliśmy bowiem również wskaźnik hałasu otoczenia. Niemniej jednak jest to niewątpliwą zaletą recenzowanej gry.
Walka
Jak byśmy się nie starali i jakiego poziomu trudności (spośród czterech – wszystkie są dostępne od razu po włączeniu gry) nie wybrali, z pewnością będziemy musieli zmierzyć się z przeciwnikiem w walce w zwarciu. Pamiętajmy, że Arthur to nie Altair – nie będzie w stanie wiele zrobić w walce z kilkoma strażnikami. Nawet mierząc się z jednym, trzeba uważnie śledzić jego ruchy. Najlepszym momentem na wyprowadzenie swojego ataku jest chwila po skontrowaniu zmierzającego w naszą stronę ciosu. Naciskając L1 tuż przed tym jak ostrze oponenta nas dosięgnie, sparujemy jego atak. Teraz możemy naciskać R1, aby wyprowadzać swoje ciosy.
Oprócz tego można przytrzymać R1, ładując tym samym cios. Jest on w stanie przebić blok przeciwnika, po czym nic nie stoi na przeszkodzie, aby zadać serię szybkich uderzeń. Możemy też wykonać unik (lewa gałka analogową plus O) oraz przewrót (lewa gałka analogowa plus dwa razy O). Niestety, animacje wymiany ciosów są drętwe i brak im finezji. Od razu widać, że to nie z myślą o walce mieczem, czy sztyletem powstawało Winter Ember.
Eksplorowanie świata Winter Ember
Zwiedzanie świata przygotowanego przez jego twórców to z całkowitą pewnością jeden z jego najjaśniejszych punktów. Wyobraźcie sobie Thiefa w rzucie izometrycznym – pozwala to mieć w miarę adekwatne wyobrażenie tego, czym jest Winter Ember. Po dotarciu do głównego miasta (co nie powinno zająć więcej niż godzinę z wszystkich sześciu potrzebnych na ukończenie gry) możemy udać się gdzie tylko chcemy. Można więc przeszukiwać domostwa, otwierając ich drzwi wytrychem. Widzimy wtedy podgląd zamka i bierzemy udział w prostej minigierce. Musimy bowiem nacisnąć X kiedy tylko zamek zacznie wibrować.
Brzmi to co prawda prosto, ale im trudniejszy zamek, tym mniej czasu mamy na wciśnięcie X. Warto zwiedzać co tylko się da. Nierzadko możemy się natknąć na cenne kielichy, pierścienie, sztućce, czy inne precjoza. Te możemy sprzedać na czarnym rynku, a następnie kupić nowe elementy wyposażenia, ułatwiając sobie tym przeżycie na ulicach. Twórcy zachęcają zresztą do eksplorowania – nierzadko możemy trafić na alternatywne drogi do celu. Nawet jedno z zadań polega na poszukaniu innej drogi do biblioteki, ale nie będę pisał więcej, by nie zaryzykować spoilera.
Rozwój Arthura i wytwarzanie przedmiotów
Wykonywanie zadań (również pobocznych, zaznaczonych odpowiednio na mapie) pozwoli nam co jakiś czas ulepszyć umiejętności Arthura. Są one podzielone na trzy drzewka i w każdym znajdzie się przydatna zdolność. Zaczynając od zwiększonego zasięgu podczas spoglądania przez dziurkę od klucza (jakkolwiek dziwacznie to brzmi), po możliwość rzucenia sztyletem w przeciwnika chwilę po zauważeniu nas, na automatycznym grabieniu zwłok czy niezniszczalnych wytrychach kończąc. Zawsze czekałem na kolejny punkt umiejętności i możliwość rozwinięcia Arthura. Zdecydowanie warto inwestować w nowe zdolności, kiedy tylko mamy taką możliwość.
Nie bez znaczenia jest też opcja wytwarzania przedmiotów użytkowych. Nasz Garrett… wróć, Arthur, jest w stanie wytwarzać ze znalezionych elementów wiele rodzajów przydatnych narzędzi. Podstawowymi są oczywiście strzały. Mogą być one zwykłe, ostre – wykorzystamy je do pozbywania się przeciwników na odległość. Tępy grot przyda się do rozbijania belek blokujących przejścia, natomiast strzała z liną pozwoli nam wspiąć się do nowych miejsc. Jest też strzała elektryczna, służąca głównie do zdalnego zasilania generatorów. Oprócz tego jest miejsce dla ładunków wybuchowych czy dymnych. Możemy również chwycić butelkę i rzucić ją, odwracając tym samym uwagę przeciwnika. Pamiętajmy też, aby gasić świece kiedy tylko mamy ku temu okazję – ciemność to przecież podstawa skrytego przechodzenia poziomów.
Podsumowanie
Nie ukrywam, że mam spory problem z oceną Winter Ember. Bynajmniej nie jest to najlepsza gra swojego gatunku. Nie sposób jednak nie dostrzec jej zalet – między innymi wpływu śladu krwi na wykrywalność, szukania alternatywnych dróg do celu oraz interesującego stylu wizualnego. Należy jednocześnie zauważyć wady – nijaką fabułę, sztywne animacje i kiepską sztuczną inteligencję. Ostatecznie zmuszałem się niestety do przechodzenia gry – mimo że na ukończenie głównego wątku jest potrzebne zaledwie około 5 godzin. Są też zadania poboczne, które mogą wydłużyć ten czas o jakieś 2-3 godziny. Należy też docenić szybkie czasy wczytywania poziomów. Jest to szczególnie zauważalne podczas szybkiej podróży (kanałami lub dyliżansem). Czekamy zaledwie 2 sekundy i już jesteśmy na nowym obszarze.
Winter Ember oceniam na pięć i pół w dziesięciostopniowej skali. Bez wątpienia nie definiuje on gatunku na nowo, a niekiedy potrafi mocno zirytować. Mam nadzieję, że kolejna produkcja tego studia będzie lepsza. Na moją ocenę ma też wpływ niedługi czas rozgrywki oraz jego stosunek do ceny. 129 złotych za około sześć godzin rozgrywki to stanowczo za dużo.
Kod recenzencki zapewniło Stride-PR.
Dodaj komentarz