W EA Originals zapragnęli mieć własnego „Monster Huntera”. W tym celu połączyli siły z Omega Force oraz Koei Tecmo. Efektem ich pracy jest gra Wild Hearts, która jest naprawdę dzika. Zapraszamy na recenzję.
Omega Force regularnie od ponad 20 lat dostarcza gry inspirowane japońską i chińską mitologią. Każdy, kto choć trochę interesuje się slasherami na pewno słyszał o takich seriach jak Samurai Warriors, Dynasty Warriors, czy Toukiden. Po wielu latach przyszedł czas na poszerzenie horyzontów. W związku z tym japoński deweloper postanowił zaatakować gatunek gier łowieckich. I nie ma mam tu na myśli „symulatora myśliwego polującego na jelenie”, tylko stworzenie konkurencji. Tak naprawdę klona popularnej serii Monster Hunter od studia Capcom. Dosłownie niecały miesiąc temu na duże konsole trafił Monster Hunter: Rise, a moją recenzję znajdziecie tutaj. Jednocześnie z całkowitą pewnością stwierdzam, że Wild Hearts jest bliżej do jeszcze wcześniejszej części MH: World, która trafiła na duże konsole w 2018 roku.
Wyraźne wzorce
Napisać, że Omega Force inspirowało się Monster Hunterem to jak nic nie napisać. Wild Hearts jest niemal kopią tego, co znajdziemy w popularnej serii Capcomu. Łatwiej byłoby mi wymienić na palcach jednej ręki czego nie skopiowano, niż wypisać to, co jest własnymi pomysłami studia Omega Force. Pomysł na rozgrywkę jest zupełnie ten sam. Grę zaczynamy więc od stworzenia naszego łowcy lub łowczyni. Następnie trafiamy do świata nękanego przez potwory, które w przypadku Wild Hearts nazywają się Kemono. Kemono to połączenie bestii z naturą i każdy z tych potworów prezentuje się absolutnie fantastycznie. Sama gra bazuje na dużych japońskich regionach opartych na czterech porach roku; nie licząc naszej wypadowej wioski Minato.


Fauna Wild Hearts
Możemy spotkać „Drzewokła” – pół-dzika, pół-drzewo, czy „Grzybogona” – pół-szczura, pół-grzyba. Większość z tych potworów wygląda jakby przeszła przez epidemię z serialu The Last of Us. Na premierę gry mamy do upolowania 20 dużych bestii. Kolejne będą jednak dodawane za darmo w ramach kolejnych aktualizacjach. Wspomniane potwory posiadają różnorodne moce, pozwalające im zmieniać swoje środowisko i walczyć z graczem za pomocą sił natury. Niestety w końcowych etapach gry robi się to aż nadto irytujące, gdy bestie nagminnie atakują nas głównie jakimi atakami obszarowymi wydobywającymi się spod podłoża.




Opowieść
Jednakże należy tu wyraźnie zaznaczyć, że dzieło Omega Force nie jest tablicą ogłoszeniową z Wiedźmina 3, z której podnosimy po prostu kolejne zlecenia jak w Monster Hunterze. Ta gra ma naprawdę rozbudowaną i ciekawą fabułę. Dużo tutaj filmików i dialogów z mieszkańcami wioski nękanej przez Kimono. Nie brakuje także zleceń pobocznych od różnych postaci. I trochę komiczne w tym wszystkim jest to, że nasza postać nie ma głosu. Wobec tego głównie kiwamy głową lub wybieramy na ekranie bardzo krótkie zdania, które nic nie wnoszą do postępów fabularnych.


Kulminacja Wild Hearts
To nie będzie żaden spoiler, ale muszę napisać, że Wild Hearts ma kapitalny, bardzo wymagający finałowy pojedynek! Nie chcę, aby to zabrzmiało kontrowersyjnie, ale to starcie dało mi więcej emocji i satysfakcji niż finałowa walka Kratosa w God of War Ragnarok. Tak fantastycznie i pomysłowo wykorzystanego pola bitwy jeszcze w żadnej grze nie widziałem.
Rozdziały
Wild Hearts podzielono na pięć rozdziałów, a każdy kolejny oferuje wyższy poziom trudności, natomiast poznane wcześniej Kemono stają się potężniejsze. Po ukończeniu wątku głównego, który zajął mi jakieś 40 godzin, wchodzimy w fazę tzw. „end game’u”. Tutaj polujemy na nadzwyczajnie silne potwory. Oczywiście z mapy gry możemy dowolnie rotować rozdziałami, aby powrócić do konkretnego potwora i zdobyć z niego składniki potrzebne do stworzenia nowej broni lub pancerza.

W drużynie siła
Dla nowicjusza w gatunku każdy rozdział i potwór będzie trudny, aczkolwiek dla osoby dobrze zaznajomionej z Monster Hunterem przynajmniej połowa gry będzie spacerkiem. U mnie schody zaczęły się w czwartym rozdziale. Na szczęście przed premierą w Wild Hearts grało wielu przedstawicieli mediów i udało się połączyć siły we wspólnej rozgrywce. Naszych sojuszników możemy reanimować. Jeżeli nam się to uda w ciągu kilku sekund, to zachowamy jedną z trzech szans na udane polowanie. W trakcie walki musimy bardzo uważać, aby ataki Kemono nas nie ogłuszyły. Ten stan trwa bowiem niezrozumiałe długo, dobre 15 sekund. Trzeba mieć dużo szczęścia, aby w tym czasie nie otrzymać kolejnego uderzenia, które z pewnością wyeliminuje nas z walki.
Proste podejście
Niestety Omega Force nie skopiowało z Monster Huntera systemu pułapek (a szkoda!), więc każdego potwora tłuczemy, aż padnie. Po skończonym pojedynku nie wycinamy wnętrzności, tylko gra sama losuje nam kilka surowców. Jest to nieco dziwne, ponieważ w bestiariuszu mamy pokazane, w którym miejscu konkretna część się znajduje. Jednak jest szansa, że wymagany składnik odpadnie w czasie bitwy, gdy będziemy często atakować wybraną część ciała.

Kamera
Niestety to nie wymagające Kemono będą waszym największym przeciwnikiem w Wild Hearts, a bardzo źle zaprojektowana kamera. Nachalnie zniża ona widok w kierunku stóp naszej postaci. Gra nie oferuje też żadnych ustawień FoV, nie ma możliwości oddalenia widoku, czy poszerzenia kąta widzenia. Kamera tak źle się ustawia, że często nie widzimy przeciwnika, tylko jego nogi. Do tego nie potrafi omijać żadnych przeszkód jak kamienie, gałęzie, czy roślinność i po prostu w nie wpada, całkowicie zaburzając graczowi pole widzenia.
Perypetii z kamerą ciąg dalszy
Kamera nawet nie myśli się unieść, gdy przeciwnik wyskakuje w powietrze. Przez to sami musimy zgadywać gdzie on wyląduje – oczywiście najczęściej trafia po prostu w gracza. Jakby tego było mało, gdy nasz łowca otrzymuje obrażenia, to jest odrzucany na kilka metrów, ląduje twarzą w podłożu, a co robi kamera? Oczywiście wbija się w ziemię, abyśmy nie widzieli przeciwnika i pola bitwy. Ta fatalna kamera potrzebuje szybkiej naprawy, bo przez takie błędy walka z przeciwnikami jest bardzo niesprawiedliwa.


Współpraca w Wild Hearts
Na szczęście aż tak nie jest to odczuwalne, gdy gramy w kooperacji do trzech graczy i przeciwnik nie skupia się tylko na nas. Wtedy możemy do bestii podejść z lepszej strony, uleczyć się lub zbudować coś z Karakuri. To szybkie budowle z drewna, które wspomagają nas w trakcie walki – trochę to przypomina budowanie w Fortnite’cie. Do budowania potrzebujemy nici karakuri. Te zdobywamy, rozłupując wybrane skały lub drzewa. Nici możemy otrzymać też od naszego małego towarzysza oraz same odnawiają się, gdy zadajemy solidne obrażenia potworom.
Konstrukcje
Na podstawowe karakuri składają się skrzynia, odskocznia, pochodnia i lotnia. Łącząc je ze sobą w konkretny, sposób otrzymamy bardzo przydatne machiny wojenne na polu bitwy. Przykładowo sześć skrzyń tworzy solidny mur chroniący przed rozpędzonymi potworami. Z kolei trzy odskocznie dają… masywny młot, który uderza w przeciwnika, a sześć pochodni tworzy wyrzutnię, z której wylatuje ogromny fajerwerk ogłuszający potwora. W dalszych etapach gry dochodzi więcej machin i kombinacji, a stworzą je tylko wielkie umysły zapamiętujące combosy w Tekkenie. Nie mniej jest to bardzo dobre urozmaicenie rozgrywki, które ratuje gracza oraz zadaje solidne obrażenia.


Znajome mechaniki w Wild Hearts
I na tym się kończą nowości w Wild Hearts. Reszta to już czysty Monster Hunter. Zbieramy więc całą masę roślinek, łowimy ryby, z których przyrządzamy wzmacniające posiłki – skłdniki możemy również marynować w beczce lub suszyć. Przez całą rozgrywkę towarzyszy nam mała bambusowa kulka, która wspomaga nas w walce: troszkę leczy, odwraca uwagę przeciwnika, gdy mamy mało zdrowia i rozrzuca wspomniane nici karakuri.

Sklepy
W wiosce znajdziemy sklepikarkę, u której kupimy i sprzedamy żywność i materiały. Nie zabrakło również kowalki, która za zebrane z potworów surowce i minerały z dziczy wykuje dla nas pięcioczęściowy pancerz oraz bronie. Miłym dodatkiem do każdego pancerza jest jego modyfikacja (nie tylko wyglądu), która wydobędzie z niego dodatkowe moce. Wszystko zależy od tego, czy wybierzemy ścieżkę ludzi, czy Kemono. Oprócz tego gracz może wyposażyć się w pięć talizmanów dla wzmocnienia statystyk.


Bronie w Wild Hearts
Oręża jest znacznie mniej niż w MH. Możemy walczyć m.in. za pomocą katany, dużego tasaka, łuku, wielkiego młota, działka ręcznego i sztyletu z hakiem. Najwięcej grałem kataną i animacja walki jest taka sama. Co najgorsze, wykonując combo kilku szybkich ciosów, nie możemy ich przerwać, chcąc wykonać unik. Animacja uzdrawiania także jest niemal identyczna. Zdrowie odnawiamy, pijąc wodę leczniczą, a tę zbieramy z gałęzi pradawnych drzew. Tych na naszej drodze nie brakuje. Gorzej jest mieć te kilka sekund, aby stwór nas w tym czasie nie atakował. Niestety Wild Hearts nie oferuje żadnego systemu parowania ciosów, więc za każdym razem, gdy potwór atakuje, musimy uciekać.


Podsumowanie
Wild Hearts ma szansę zostać całkiem dobrą grą łowiecką, ale dopiero za jakiś czas. Priorytetowo studio Omega Force musi naprawić kamerę, tak aby nic nie zasłaniało graczowi widoku na bestie i pole bitwy. Ta fatalna praca kamery zjeżdżająca do stóp i przenikająca przez wszystkie obiekty powoduje zbyt dużo frustracji oraz zabija radość z gry. Zaprojektowany świat jest całkiem ładny, połączenie potworów z naturą wypadło świetnie. Cała rozgrywka „pożyczona” z Monster Huntera wraz z trybem sieciowym także wypada całkiem dobrze. Oczywiście przydałoby się trochę balansu, aby przykładowo ogłuszenie postaci gracza nie trwało aż 15 sekund, reanimacja sojusznika była szybsza, a potężniejsze potwory nie nadużywały ataków siłami natury spod ziemi. Wszystko to jest do zrobienia, więc w górę serca i naprawiamy!
Grę do recenzji dostarczyło EA Polska
Dodaj komentarz