Hood: Outlaws & Legends trafiło w minionym tygodniu na konsole. Czy dzieło Sumo Newcastle wciąga? Na to pytanie odpowiada niniejsza recenzja.
Hood: Outlaws & Legends to jedna z tych gier, które zachwyciły mnie już od pierwszych zapowiedzi. Perspektywa wcielenia się w czworo znanych bohaterów wydawała mi się bardzo interesująca, a kolejne materiały tylko podtrzymywały moje zaciekawienie. O tej produkcji pisałem na portalu bardzo często. Tutaj możecie na przykład dowiedzieć się co nieco na temat planów studia na zaimplementowanie funkcji pada DualSense. Jednak zapowiedzi zapowiedziami – nie zawsze muszą się one pokrywać ze stanem faktycznym gotowej gry. Z tytułem tym wiązałem ogromne nadzieje, ale i obawy. Nie byłem pewien, czy producentowi uda się stworzyć wybijającą się na rynku rozgrywkę. Nie chciałem, aby tak było, ale nie mogłem pozbyć się myśli, że recenzowana produkcja może być zwykłym średniakiem. Jak finalnie wyszło? Tego dowiecie się z tej recenzji.
Robin
Hood: Outlaws & Legends, jak wspomniałem wcześniej, pozwala nam wcielić się w cztery klasy postaci. Są one wyraźnie inspirowane klasycznym składem wesołej kompanii. Mamy więc rangera – Robina Hooda, ofensywne wsparcie – Marienne, tanka – Johna oraz medyka – Tooka. Teoretycznie można narzekać na niewielką liczbę postaci. Jednak w praktyce jest to ilość w zupełności wystarczająca i zaręczam, że każdy znajdzie swą ulubioną klasę. W moim przypadku jest to pierwsza z wyżej wymienionych. Robin sprawdza się tak do ataków na odległość, jak i do zdejmowania przeciwników z bliska. Oprócz tego może rzucić granatem oślepiającym przeciwników i wystrzelić w określone miejsca strzałę z liną. Dzięki temu otwiera sobie i swej drużynie alternatywne drogi. Natomiast specjalna umiejętność tego łucznika pozwala wystrzelić strzałę, która po kilku sekundach wybucha, poważnie raniąc wszystkie osoby znajdujące się w obszarze rażenia. Robin to w moim przekonaniu bardzo elastyczna klasa, którą łatwo opanować. Oczywiście tę elastyczność okupuje niskim poziomem zdrowia i bynajmniej nie jest to postać, która poradzi sobie długo w otwartej walce.
Lady (?) Marienne
Nieco lepszym rozwiązaniem może być Marienne. Nie wyceluje ona co prawda z łuku, zwiększając tym samym zadawane przez wystrzeloną strzałę obrażenia, ale nie oznacza to, że jest bezbronna. Jedyna kobieta w ekipie banitów korzysta z kuszy, za pomocą której jest w stanie wystrzelić kilka bełtów jeden po drugim. Ich stosunkowo niewielkie obrażenia nadrabia szybkostrzelnością. Kusza wydaje się być czymś na kształt pistoletu maszynowego UZI i niewątpliwie znajdzie swoich zwolenników. Nie bez znaczenia jest także możliwość wykonywania skrytych zabójstw bez względu na naszą pozycję względem oponenta. Wszystkie postaci, oprócz Marienne, zdejmą przeciwnika wyłącznie jeśli będą za jego plecami (oraz oczywiście nasz cel nie będzie sobie zdawał sprawy z naszej obecności). Marienne jednak jest w stanie zdjąć kogoś od tyłu, z boków oraz od frontu. Jest to bardzo przydatne zwłaszcza w połączeniu z jej specjalną zdolnością. Zapewnia ona niewidzialność tej postaci. Oczywiście nadal możemy zauważyć przekradającą się Marienne jeśli się bardzo przyjrzymy, aczkolwiek jest to nieporównywalnie trudniejsze od dostrzeżenia jej w standardowej formie.
Mały John
Trzecim z dostępnych bohaterów jest tank, czy też brawler – John. Mężczyzna jest wyposażony w ogromny młot, którym jest w stanie zadać ogromne obrażenia. Oprócz tego otworzy on zamknięte bramy (więcej o tym w dalszej części recenzji) i sprawdzi się w szybkim przenoszeniu skrzyni ze skarbem. John jest w stanie sporo namieszać w szeregach przeciwnika i jego pomoc nierzadko przydaje się podczas bronienia precjozów w punkcie ewakuacji. Specjalna umiejętność brawlera również zachęca do otwartej walki. Po aktywowaniu tej zdolności pasek kondycji bohatera nie wyczerpuje się, dzięki czemu jego ataki nie zużywają wytrzymałości. Oprócz tego ciosy zyskują na sile, co jest szczególnie przydatne przy przejmowaniu skrzyni z rąk przeciwników. John i jego „specjal” są również dobrym pomysłem jeśli chcemy pozbyć się elitarnej jednostki – szeryfa Nottingham. Więcej o nim dowiecie się z dalszej części niniejszego tekstu.
Took
Ostatnią klasą, którą możemy wybrać w Hood: Outlaws & Legends jest mistyk – Took. Ten brat zakonny jest wyposażony w zaczepione na łańcuchu kadzidło, którym jest w stanie zadać odczuwalne obrażenia przeciwnikom. Bohater ten, jak wszyscy pozostali, również może zdejmować przeciwników po cichu, przekradając się za ich plecami. O wiele lepiej sprawdza się jednak w roli wsparcia dla drużyny. Jego specjalna umiejętność leczy Tooka oraz kompanów znajdujących się w polu działania zdolności. Oprócz tego członkowie przeciwnej drużyny przebywający na obszarze funkcjonowania tejże umiejętności są zaznaczeni na czerwono, co zdecydowanie ułatwia odnalezienie ich na mapie. Took może także rzucić bombą trującą, a więc sprawdza się tak do leczenia, jak i do działań ofensywnych. Postać ta nie ma jednak broni dystansowych, a więc odległych przeciwników możemy co najwyżej zaznaczyć. Dzięki temu pozostali członkowie ekipy będą wiedzieli, że w danym miejscu znajduje się nieprzyjaciel. Sprawna komunikacja jest kluczem do sukcesu. Tu na pewno pojawia się pytanie: co jest głównym celem gry? Następny akapit wyjaśnia tę kwestię.
Krok pierwszy
Hood: Outlaws & Legends rzuca nas oraz przeciwną drużynę na jeden z obszarów władanych przez skorumpowane państwo. Mamy tu więc do czynienia ze standardowymi podwalinami historii znanymi z wielu filmów poświęconych Robinowi Hoodowi. Naszym pierwszym celem jest odnalezienie krążącego po włościach szeryfa. Nie jest on w żaden sposób zaznaczony na mapie, a więc zwiedzamy teren, doszukując się potężnie opancerzonego przeciwnika. Na PS5 zlokalizowanie szeryfa ułatwiają również efekty dotykowe, aczkolwiek na szersze opisanie funkcji pada DualSense jeszcze przyjdzie pora. Po zlokalizowaniu szeryfa i zakradnięciu się do niego od tyłu, możemy wykraść klucz. Niezbędne do tego jest zakradnięcie się tak, aby przeciwnik nas nie zauważył – kolos ten może nas zabić jednym uderzeniem. Co prawda naładowana strzała Robina może ogłuszyć szeryfa, ale skutkuje to wzbudzeniem alarmu. To z kolei powoduje zamknięcie bram, a więc i odcięcie sobie niektórych dróg (chyba, że John podejdzie do bramy i podniesie ją na siłę). Oprócz tego w okolicy pojawią się też posiłki, wobec czego lepiej jest grać po cichu i myśleć o każdym kolejnym kroku.
Kroki drugi i trzeci
Gdy już mamy klucz, musimy zlokalizować skarbiec. Ten również nie jest zaznaczony w żaden sposób na mapie, a więc musimy przeszukiwać potencjalne miejsca. Kiedy znajdziemy stosowną miejscówkę, podchodzimy tam, otwieramy drzwi skarbca zdobytym kluczem… i tu zaczyna się etap sesji, który powoduje największe skoki adrenaliny. Przeciwna drużyna jest na bieżąco informowana, kto ma klucz, kto otworzył skarbiec i czy oponenci próbują ewakuować się ze skrzynią. Może ją podnieść dowolna postać, aczkolwiek najlepszym wyborem na ogół jest John. Ze względu na swoją siłę, nie ciąży mu ona aż tak jak innym postaciom, a więc porusza się z nią szybciej do jednego z trzech dostępnych punktów ewakuacyjnych. Po dotarciu tam, oczywiście wciąż starając się unikać innych graczy i przeciwników, rozpoczyna się proces ekstrakcji. Teraz musimy uważać, aby przeciwnicy nie odebrali nam zdobyczy i nie zabili nas. W przeciwnym razie po pewnym czasie przeniesiemy się z powrotem do jednego ze zdobytych przez nas punktów odrodzenia.
My kontra świat
Hood: Outlaws & Legends reprezentuje gatunek PvPvE. Oznacza to ni mniej ni więcej, jak po prostu Gracz konta Gracz kontra Przeciwnik. Na naszych misjach będziemy bowiem zmierzać się nie tylko ze strażnikami (sterowanymi przez SI), ale i z innymi żywymi przeciwnikami. Nierzadko to właśnie oni stanowią większe zagrożenie niż sztucznie sterowani oponenci. Przejawia się to oczywiście całkowitą nieobliczalnością sieciowej rozgrywki. Często wroga nam drużyna wzbudzi alarm, co – oprócz zamknięcia bram – zdradzi nam jej lokację. Możemy wtedy się tam udać, by spróbować pozbyć się konkurencyjnej kompanii, ale można też spróbować dostać się skrzynią do miejsca ewakuacji. Wybór należy tylko do nas i muszę przyznać, że dawno nie bawiłem się sieciową rozgrywką tak jak w przypadku dzieła Sumo Newcastle. Ta jest tym lepsza, że jeśli trafimy na dobrą ekipę, możemy czuć się tak, jakbyśmy grali w dobrą sieciową skradankę. Recenzowany tytuł to jeden z moich ulubionych sieciowych trybów i stawiam go na równi z tym właśnie elementem w Assassin’s Creed: Unity.
Progres i nagrody
Za wykonywanie misji w opisywanym tytule zdobędziemy szereg profitów. Podstawową nagrodą jest oczywiście gotówka. Tylko od nas zależy, jak nią zagospodarujemy. Możemy całość przesunąć w stronę rozwoju obozu, ale nic nie stoi na przeszkodzie, aby część przeznaczyć ludowi, a resztę zostawić sobie w kieszeni. Zgromadzone pieniądze wydamy w obozie na zakup alternatywnych wyglądów broni i stroje dla naszych banitów. Możemy także – za zdobywane rangi klas – aktywować do trzech perków. Na przykładzie Robina mogą to być większe obrażenia, ale okupowane łamliwością strzał (a więc brakiem możliwości ich podnoszenia po wystrzeleniu), czy większe zadawane obrażenia przy walce wręcz. Warto zaznaczyć, że w miarę zdobywania rang naszych postaci zapewnimy sobie więcej informacji na temat ich genezy. Rangi są zdobywane osobno dla każdej postaci, a oprócz tego mamy jeszcze poziom ogólny gracza. Stanowi on po prostu liczbową reprezentację naszego doświadczenia w grze. Bardzo spodobało mi się to, że nie ma możliwości zakupienia wewnętrznej waluty za realną gotówkę i to, że alternatywne wyglądy nie wpływają na możliwości postaci. Dzięki temu takie same szanse może mieć gracz na 5 i 25 poziomie. Tu liczy się opanowanie gry, a nie odblokowany sprzęt. Bardzo cenię takie podejście.
DualSense
Recenzowana wersja dotyczy edycji przeznaczonej na PlayStation 5. W związku z tym mogę zreferować zaimplementowane funkcje pada DualSense. Przyznaję, że jest o czym pisać. Programiści z Sumo Newcastle odrobili swoją pracę domową i granie w ten tytuł za pomocą kontrolera z PS5 jest prawdziwą przyjemnością. Bardzo miłym akcentem jest uzależnienie koloru podświetlenia boków panelu dotykowego w zależności od wybranej postaci. I tak na przykład grając Robinem podświetlenie przyjmie zielony kolor, natomiast wybranie Johna zmieni tę barwę na czerwoną. Hood: Outlaws & Legends obsługuje także specyficzne dla pada DualSense funkcje. Jedną z nich są oczywiście efekty dotykowe. Pozwalają one zlokalizować szeryfa – im bardziej czujemy kroki w padzie, tym bliżej jest ta postać. To trzeba poczuć samemu – wydaje się nam, że ziemia aż drży i efekty dotykowe kolejny raz dowodzą, że nowy kontroler jest fantastycznym sprzętem. Oprócz tego zaimplementowano obsługę adaptacyjnych spustów. Jest ona najbardziej zauważalna podczas celowania z łuku – napinanie cięciwy i oddawanie strzału wiążą się z odpowiednimi oporami spustów. Są one tym bardziej blokowane, im silniej naciągnięta jest cięciwa. Bardzo podoba mi się również odzwierciedlenie kondycji naszych postaci za pośrednictwem adaptacyjnych spustów. Im mniej mamy energii, tym bardziej spusty opierają się naszym palcom. Wykorzystanie możliwości zapewnianych przez DualSense udało się twórcom Hooda wzorowo. Niżej możecie zobaczyć wspomniane wcześniej przypisanie kolorów do postaci.
Strona techniczna
Grafika jest całkiem przyjemna, a animacje naturalne i wiarygodne, aczkolwiek nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jej jakość jest dość nierówna. Z jednej strony kałuże zachwycają RTX-em, a zachody słońca sprawiają, że aż chce się przystanąć i podziwiać widoki. Z drugiej strony mamy nierzadko nieco rozmazane tekstury, które potrafią wybić z zanurzenia się w świecie gry. Nie sposób jednak odmówić twórcom dobrego designu lokacji. Zachęcają one do szukania alternatywnych dróg i komunikowania się z graczami. Przytrzymując L1, otworzymy koło, z którego wybierzemy polecenia typu „Do mnie”, „Brońcie mnie”, czy „Idźcie tam”. Natomiast jednorazowe szybkie naciśnięcie tego przycisku oznaczy obiekt, w który akurat celujemy. Może to być punkt orientacyjny, strażnik lub skrzynia z zasobami. Pozostając jeszcze przy strażnikach, warto zabijać ich po cichu i bezpośrednio – w ten sposób możemy zdobyć jedną ze znajdziek – błyskotkę. Na chętnych w kryjówce czekają także zadania dzienne. Nie są one specjalnie trudne i polegają zazwyczaj na przykład na otwarciu określonej liczby drzwi czy zabiciu X przeciwników jako określona postać. Stanowią dzięki temu dobrą motywację do codziennego uruchamiania gry i wykonywania tych zadań. Dodatkowych punktów doświadczenia i gotówki nigdy za wiele, prawda?
Werdykt
Hood: Outlaws & Legends może się także pochwalić bardzo stabilnym kodem sieciowym. Gra ani razu nie wyłączyła mi się i nie mogę narzekać na jakiekolwiek lagi. Warto zaznaczyć, że gram korzystając z sieci 60 Mb/s i łączę się przez Wi-Fi. Produkcja ta została wydana w polskiej kinowej wersji językowej (aczkolwiek gdzieniegdzie brakuje polskiego tłumaczenia) i kosztuje 125 złotych. To w moim przekonaniu bardzo uczciwa cena jak na oferowaną zawartość. Jeśli lubicie drużynowe skradanie się, to polecam tę grę. To jak dla mnie jedna z najlepszych sieciowych produkcji dostępnych na rynku i na pewno będę do niej często wracał. Tak oryginalnych tytułów potrzeba w środowisku przesyconym różnego rodzaju strzelankami. Hood jest jednym z największych zaskoczeń roku i bardzo dobrze napisaną grą. Warto jeszcze zaznaczyć, że gracze z różnych platform mogą wspólnie się bawić jeśli włączymy opcjonalną funkcję rozgrywki międzyplatformowej. Ja szczerze polecam Hood: Outlaws & Legends. Jestem zachwycony tym tytułem i na pewno będę do niego często wracał.
Kod recenzencki dostarczyło Focus Home Interactive.
Dodaj komentarz