Niby gra skończona, a trofea zaledwie na poziomie 50%. Bywa i tak. Trzeba jednak przyznać, że uczucia w stylu „mega pomysł” versus „kto to w ogóle wymyślał?!” towarzyszyły przez całą rozgrywkę. Do recenzji wpadła konsolowa wersja survival horroru The Beast Inside, który zawitał na mojej konsoli PlayStation 5. Jak się ma tytułowa bestia? Uwolniłam się od niej? A może jednak nie…? Za chwilę się dowiecie.
The Beast Inside to survival horror, w którym poznajemy zagmatwane losy kryptoanalityka CIA o imieniu Adam. Po przybyciu do nowego domu, ktory znajduje się na zacisznym uboczu, z dala od zgiełku miasta, znajduje pamiętnik niejakiego Nicolasa. Spisane w nim koszmary wdzierają się do rzeczywistości, zmuszając bohatera do zaciętej walki o życie. Gra została stworzona przez polskie studio Illusion Ray, złożone z byłych członków The Farm 51, Fuero Games oraz Platige Image. Tytuł od 17 października 2019 był grywalny na komputerach, natomiast na konsolach PlayStation 5, Xbox Series oraz Xbox One pojawił się 29 listopada 2022.
Spokojny początek zwykle zwiastuje kłopoty
Oczywiście startując z tytułem, musimy wiedzieć, o co tak właściwie chodzi. W The Beast Inside wcielamy w postać kryptoanalityka CIA, któremu twórcy nadali imię Adam. Ten przeprowadził się ze swoją ciężarną żoną Emmą na prowincję, by móc w świętym spokoju pracować nad złamaniem kodu, mogącego przechylić szalę zwycięstwa w zimnej wojnie. Wiadomo, na korzyść Stanów Zjednoczonych.
Już wkrótce po przybyciu na miejsce, człapiąc bohaterem po domu, znajdujemy pamiętnik Nicolasa. Był on żołnierzem wojny secesyjnej. Mieszkał w tym domu przeszło sto lat temu. Mężczyzna próbował odnaleźć swojego zaginionego ojca, jednak podczas dochodzenia borykał się z nadprzyrodzonymi zdarzeniami. Te skrupulatnie spisywał w pamiętniku. Dreszczyk emocji – bardzo proszę, przeszłość mieszająca się z rzeczywistością i mamy konkret!









Fajne zabawki zawsze pod ręką
Dobrze wczuć się już od początku w panujący w grze klimat. Jeszcze szybciej trzeba polubić się z zagadkami i rozszyfrowywaniem kodów, ponieważ tych aspektów w grze nie brakuje. Do dyspozycji w trakcie rozgrywki mamy broń, a do odkrywania kolejnych tajemnic fabuły przyda się specjalne urządzenie do lokalizowania aktywności nadprzyrodzonej. Wiecie, musimy pozbyć się wszelkich anomalii, by móc pójść dalej z fabułą. Eksploracja i historia to najważniejsze aspekty tej gry, na których należy się skupić. Sama fabuła intryguje już na samym początku – trzeba ogarniać, co się dzieje w dwóch liniach czasowych, w których właśnie jesteśmy i które się ze sobą pokrywają.





Serce wyskoczy Ci z gardła
Za sprawą, oczywiście, licznych jump scare’ów. W połączeniu z fabułą i trwającą przez całą rozgrywkę atmosferą, tworzą one mrożącą krew w żyłach przygodę. Jedna linia czasowa odgrywa się za dnia, a druga, ta z przeszłości, ma miejsce w nocy. Do tego wiele lamp naftowych, charakterystyczny wystrój wnętrz czy latarnie na drodze sprawiają, że można wręcz zacząć żyć historią, jaką twórcy zawarli w tytule. Boisz się ciemności? To zbieraj zapałki i uzupełniaj naftę. Akurat tego jest wszędzie pod dostatkiem. I choć czasem wyskakiwało na mnie coś, czego się nie spodziewałam, to i tak uważam, że zawsze mogło być znacznie gorzej (i straszniej).








Tylko wszędzie te zagadki
Zdecydowanie to nie jest na mój mózg. The Beast Inside jest pełne przeróżnych zagadek i szyfrów do złamania. Całe szczęście, że jak czegoś nie rozumiałam, to Adam w grze nieco podpowiadał co i jak, bo inaczej do Wigilii bym się nad tym wszystkim zastanawiała. W trakcie rozgrywki zastosowano również coś takiego jak quick time events. Polega to na bardzo szybkim wciskaniu odpowiedniego guzika, by wywarzyć drzwi lub coś przesunąć. Co do samych zagadek, musimy złamać szyfr Enigmy, odnaleźć ślady pozostawione przez włamywacza, czy też, po prostu otworzyć skrytki. Jedno jest pewne – głowa tutaj nie zaznaje ani chwili wytchnienia. Czasami nawet potrafi podnieść się poziom irytacji, np. błąkając się po labiryncie kopalni.









Sterowaniu mówię stanowcze – trochę słabo
Po kilku godzinach jakoś już leci. Natomiast rozpoczęcie rozgrywki w The Beast Inside może irytować przez bardzo długi czas. Możemy wchodzić w interakcję praktycznie ze wszystkim – z mniejszym bądź większym i przydatnym skutkiem w dalszej części gry. Otwieranie szafek należy opanować wręcz do perfekcji i musimy pamiętać, że jak coś przesuniemy, to nie przejdziemy bądź nie zamkniemy szafy. Prawie jak w rzeczywistości.

















Graficznie jedynie poprawnie
The Best Inside nie powali nas grafiką rodem z God of War, najnowszego Horizona czy Mortal Kombat 11. W ramach budżetu, jakim dysponowali twórcy i tak wyszło całkiem znośnie. Natomiast są momenty, które sprawiają, że chciałoby się zaczerpnąć nieco większej ilości realizmu na ekranie. Bo fabuła, choć bardzo wciąga, to momentami graficznych niedociągnięć niestety nie zakryje. Czasami animacje są wyjątkowo nienaturalne, a tekstury wręcz rodem z początków Lary Croft. Coś może zawisnąć w powietrzu, krzesło może latać Emmie nad głową, a główny bohater potrafi się zaklinować pomiędzy ścianą a… miotłą do zamiatania.



Bossowie bez paska życia!
Największy minus napotkany na mojej drodze. Mam pokonać jakąś postać, jednak nie wiem… jak długo to wszystko będzie trwało! Kiedy Adam oberwie, bardzo długo się „zbiera” by móc biec dalej. Do tego dochodzi kwestia pracy kamery, która mogłaby być ciut lepsza. Pokonując bossa, pozostaje jedynie zastanawianie się, jak długo ta scena potrwa, bo nikt nie ma pojęcia, ile kul należy władować w istotę pozaziemską, ścigającą nas po lesie.




Podsumowanie
Nie będę ukrywać, że mimo braku porywającej grafiki i naszpikowaniu gry zagadkami, których nie cierpię bo jestem na nie za głupia, The Beast Inside wręcz uderza (w pozytywnym znaczeniu) klimatem, momentami paraliżuje strasząc graczy, a najbardziej skłania do dalszej rozgrywki zawartą historią. To właśnie ona sprawiła, że czytałam wszystkie cut scenki i czekałam z zaciekawieniem, jak to się wszystko zakończy. Na dodatek to zaledwie 13 Rozdziałów, które, upierając się, można zakończyć w kilka godzin. No właśnie, całość zakończyła się w taki sposób, że teraz nie wiem, czy czekać dalej…? Wafelku, pozdrowienia z napisów końcowych!







Kod recenzencki dostarczyło Illusion Ray. Dziękujemy!
Dodaj komentarz