Card Shark to gra pozwalająca nam oszukać wiele osób. Czas sprawdzić czy my, gracze, nie będziemy należeć do tego grona.
Tę recenzję wypada zacząć nietypowo – od szybkiej korekty skojarzeń jakie możecie mieć. Wbrew rosnącej popularności wszelakich deckbuilderów, a nawet wbrew zrzutom ekranu jakie mogliście napotkać Card Shark bynajmniej nie jest karcianką. To oczywiście nie oznacza, że z kartami nie ma nic wspólnego, bo ma bardzo dużo. Studio Nerial, znane z ciepło przyjętej gry Reigns, oferuje nietypową zręcznościówkę, gdzie głównym celem będzie oszustwo. Nawet jeśli nie do końca wiemy, w co grają towarzysze przy stole.
Bez głosu ze sprawnymi dłońmi
W Card Shark wcielamy się w młodego mężczyznę – niemowę wychowywanego przez właścicielkę tawerny we francuskim mieście Pau. Zaganiani do pracy przez średnio sympatycznego zwierzchnika, poznajemy czarującą postać. Comte de Saint-Germaina, tak się bowiem nazywa, poprosi nas o małą przysługą. Mamy podejrzeć karty przeciwnika, a następnie umiejętnie przekazać ich wartość. Proste! I tak zaczyna się nasza kariera szulera. Wraz z Comte przemierzamy XVIII-wieczną Francję, uczymy się kolejnych sztuczek, wzbogacamy siebie i lokalną szajkę. Żeby nie tylko chęć większego bogactwa kazała nam oszukiwać kolejnych nieświadomych graczy, w tle zaczyna rozkręcać się intryga związana z królewską rodziną. Nadmieniam, że nie jest to nic przesadnie wciągającego, ani na pewno nie będzie głównym powodem do ukończenia Card Shark. Pomaga natomiast zrozumieć działania i charaktery poszczególnych postaci, a prowadzonemu przez nas niemowie nadać nieco znaczenia w całym zamieszaniu. Znalazło się nawet miejsce na mały wybór moralny, modyfikujący zwieńczenie naszej przygody.
Machlojki
Esencję gry stanowią sztuczki. Jak to się ma do nas siedzących za padem? Otóż wkraczamy na festiwal minigier. Implementacja karcianych przekrętów do wirtualnego świata nie mogła się chyba odbyć w innym stylu. Czasem musimy wcisnąć przycisk w odpowiednim momencie, innym razem zebrać ze stołu karty w pasującej nam kolejności. Brzmi to jak podręcznikowy zestaw i gdzieś pod tą karcianą polewą dokładnie tak jest. Z czasem wszystko robi się coraz bardziej skomplikowane, a i stawka jest znacznie większa. Nam upkrzyrza życie czas, który zobrazowany jest jako poziom orientacji rywala. Im dłużej będziemy dłubać, przekładać, czy nieudolnie tasować karty, tym on stanie się bardziej podejrzliwy. Nawet szybkie podbijanie stawki, żeby ogołocić jego sakiewkę podnosi jego podejrzliwość. Jeśli czepiać się prostej konstrukcji rozgrywki, to ciężko negować, że jest to zgrabnie przemyślane. Same sztuczki z powietrza nie spadły i są wynikiem uczącego się ich namiętnie współtwórcy, Nicolaia Troshinskyego.
Namalowane serce
O tym ostatnim trudno nie wspomnieć w recenzji. Jego wkład w całość bynajmniej nie ograniczał się tylko do trzymania ręki na pulsie przy manipulacjach kartami. Nicolai jest odpowiedzialny za ilustracje. Wykorzystując technikę monodruku, nakładając na siebie kolejne barwy, stworzył coś wyjątkowego. Każda kolejna lokacja to nie tylko stół do gry. Na te obrazki naprawdę miło się patrzy. Do spółki z genialną ścieżką dźwiękową Andrea Boccadoro nadają tej, bądź co bądź, kompilacji minigier niezbędne serducho. Sprawiają, że to może i jest kolejny indyk, ale niekoniecznie taki, obok którego można przejść obojętnie.
Wkalkulowane ryzyko
Mimo tego trudno mi polecić Card Shark bez cienia wątpliwości. Nie każdy musi lubować się w minigrach. A nawet jeśli je akceptuje, to może w bardziej relaksującej formie. Tu, co osobiście uważam za zaletę, jest nutka stresu przy kolejnych poziomach. Zakładam, że mimo prostych założeń nie uda Wam się wszystko za pierwszym razem. Gdzieś zrobicie za szybki ruch, innym razem technika przy tasowaniu kart będzie zbyt zagmatwana (brak polskiej wersji językowej może niektórym utrudniać to jeszcze bardziej). Nic nadzwyczajnego/soulsowego i poświęcając czas na szybki trening, na pewno przejdziecie dalej, a wszelkie porażki są wkalkulowane przez samych twórców. Ba, możliwa jest nawet śmierć naszego bohatera, co krzyżuje nasze ścieżki z oczywistym w tych okolicznościach osobnikiem.
Mam tylko obawy, że gra po tych 5 godzinach potrzebnych na przejście nie daje nam większego powodu do podjęcia kolejnych prób. Historia toczy się własnym torem, a techniki z jakich korzystamy są z góry narzucone. Nie jest więc tak, że możemy faktycznie cieszyć się z tego jak zakręciliśmy przeciwnika. My mamy tylko wykonać nasze zadanie. Jasne, są różne zakończenia, ale te dotyczą ostatniej prostej, więc można je łatwo sprawdzić. Są też trzy poziomy trudności, więc teoretycznie zauroczeni tym światem mogą zostać na dłużej i doskonalić się dalej. Zarabiać więcej, kantować częściej. Aczkolwiek, koniec końców, niekoniecznie uznaję to za idealny powód.
Grę do recenzji dostarczyło Devolver Digital
Dodaj komentarz