Nie tylko demony płaczą
Kiedy 11 lat temu Nero zadał Dantemu pytanie o to, czy jeszcze się spotkają, nikt nie wiedział, że ta dwójka znika na tak długi czas. Przez okrągłą dekadę każdy się zastanawiał: co z najbardziej nierentowną firmą usuwającą problemy natury demonicznej? Na szczęście po tak długim okresie i reboocie, który pomimo bycia dobrą grą nie miał magii oryginalnych gier, Dante i Nero wracają, i można już teraz powiedzieć, że fani mogą przez to wylać hektolitry łez.
Oczywiście mowa o płaczu z radości, ponieważ Devil May Cry 5 wchodzi na imprezę razem z drzwiami i framugą pokazując, że Japończycy jak mało kto znają się na slasherach. W kwestii formalnej warto dodać, że produkcja z gracją baletnicy pomija to, czym był reboot i kontynuuje wątki, które ostatni raz widzieliśmy w czwartej części cyklu. I tak Dante ciągle prowadzi Devil May Cry, mając przy tym problemy z płynnością finansową, a Nero nadal jest narwanym młodziakiem, który najpierw bije, a potem myśli nad puentą w postaci żartu. Do naszego wesołego duetu dołączy również enigmatyczny V, który bez trudu odnalazł by się na spotkaniach młodzieży lubującej się w czarnej garderobie i wygłaszającej podniosłe wiersze. Jednym słowem, ekipa idealna do tego by walczyć z wielkim królem demonów, którego mordercze rośliny sukcesywnie wybijają całe miasto.
Tak, fabuła w Devil May Cry 5, to jest typowa historia operująca wokół czerstwych żartów, wykręconych akcji kaskaderskich i bohaterów tak wyluzowanych, że nawet wysysające krew drzewa są dla nich jak przerwa na drugie śniadanie. Dzięki temu produkcja ma ten specyficzny klimat, który łapie graczy w swoje sidła i nie puszcza aż do napisów końcowych. Tutaj pomaga również fakt, że cała historia prezentowana jest przy pomocy przerywników filmowych, których pietyzm oraz szalona otoczka są tak unikalne, że od razu widać japońską myśl techniczną podczas tworzenia gry. Zamykając temat historii napomknę tylko, że powraca też stara gwardia kobiecych bohaterek w postaci Trish i Lady, a nowy narybek serii czyli rusznikarka Nico jest tak naturalna dla tego uniwersum, że wydaje się jakby była obecna od pierwszej części cyklu wydanej jeszcze w erze PlayStation 2.
Każdy, kto sięga po Devil May Cry, oczekuje też, że poza prezencją, bohaterowie będą umiejętnie argumentowali swoje racje pomiotom z mrocznych czeluści. Tutaj Capcom również stanął na wysokości zadania dostarczając nie jeden, nie dwa, a trzy zróżnicowane style walki. Zacznijmy od debiutanta w postaci V. Bohater pomimo młodego wyglądu ma siłę godną 5-latka, dlatego też wysyła on do walki demony, sam stojąc na uboczu czytając wiersze w celu wzmocnienia swoich pomocników. Na papierze nie brzmi to jak wyszukana zabawa w tego typu grze, jednak po pewnym czasie, kiedy gracz wkręci się w mechaniki naszych trzech muszkieterów, to można bez większych problemów osiągać rangi potrójnego S podczas walk.
Niestety to podejście do walki ma swój minus, ponieważ w trakcie historii stajemy przed pojedynkiem gdzie mamy tylko jednego pomagiera, a nasz przeciwnik nie zamierza być dla nas zbyt łaskawy. Poza tym jednak styl walki V, to ciekawa odmiana od utartych gatunkowych schematów. Jeśli ktoś martwił się, że Nero i Dante zardzewieli na zbyt długich wakacjach, to mogę uspokoić. Obaj panowie wracają z jeszcze bardziej odjechanymi atakami, których obserwowanie przynosi pokłady dziecięcej radości. No bo w ilu grach możecie podczas walki surfować na mechanicznej protezie ręki, lub zdzielić demona podbródkowym przy pomocy motoru. Każda walka sprawia niesamowite pokłady zabawy, które ostatnio odczuwałem podczas ogrywania Bayonetty 2, co może oznaczać, że Japonia wraca do przenoszenia granicy tego jak dobry może być slasher.
Łyżką dziegciu w tej cysternie miodu może być fakt, że niektóre walki z bossami, są tak naprawdę odświeżonymi starciami, które już widzieliśmy na przestrzeni serii. Na szczęście ich aranżacja i wstępy do każdego z nich ratują je z całkowitego schematu – „kopiuj, wklej”. Oczywiście pojedynki z bossami, są też jedynymi momentami, w których może nam powinąć się noga, dlatego też twórcy dali nam wybór – umierasz, dajesz nam trochę czerwonych orbów, bądź jednego złotego i walczysz dalej.
W wyniku takiego ruchu jednak od razu macie odejmowane punkty za styl w podsumowaniu poziomu. Osobiście uważam, że jest to uczciwe podejście i gracze, którzy nie są obyci w walce mogą mieć trochę łatwiej podczas porażek. Od razu mogę też powiedzieć, że jeśli jesteś fanem i zjadłeś na poprzednich grach zęby, lub masz doświadczenie w tego typu produkcjach, to wybierz od razu poziom trudności o nazwie „Łowca Demonów’. Nie jest on może tak wyszukany jak normal z Devil May Cry 3, a porządna zabawa zaczyna się dopiero na poziomie „Syn Spardy”. Jednak jako rozgrzewka Łowca Demonów będzie idealnym wyborem.
Wizualnie gra sprawia, że masz ochotę zbierać żuchwę z podłogi. Modele postaci, otoczenie, animacje ciosów – to wszystko pokazuje, że Capcom stworzyło silnik, który nie tylko jest za pan brat z horrorami ale również puszcza zachęcające oczko w stronę slasherów. Gdyby tego było mało to aranżacja wszystkich przerywników bez większych problemów stawia Devil May Cry 5 obok Bayonetty 2 pod względem szaleństwa, które widzimy. W kwestii głosów postaci mamy do czynienia z najwyższą półką.
Powracają klasyczne głosy Dantego oraz Nero, co przez wyjątkową dynamikę pomiędzy postaciami daje piorunujący efekt. Pozostałe głosy również nie odbiegają jakością od wspominanej dwójki i przyjemnie słucha się każdego dialogu podczas przechodzenia gry. Minusem oprawy, może być fakt, że po pewnym czasie większość lokacji zamienia się w różne wariacje na temat zainfekowanych ruin miasta, co może u niektórych wywołać znużenie, jednak ten zabieg jest przynajmniej wyjaśniony fabularnie, co zapobiega recyklingowi lokacji, jak to miało miejsce w czwartej odsłonie cyklu.
Z treści recenzji, może wynikać, że mamy do czynienia z tytułem idealnym. Jeśli rozpatrujemy tytuł jako slasher z krwi i kości, to tak, nie ma do czego się przyczepić. Otrzymujemy miodny system walki a kolejne kombinacje są ucztą dla oka i ucha (soundtrack wgniata w fotel). Jeśli popatrzymy bardziej krytycznie to możemy zobaczyć, że w wersji na Xbox One S gra miewa spadki klatek podczas starć, a lokacje zbyt szybko stają się monotonne. Wydaje mi się jednak, że są to aspekty drugo, albo nawet trzeciorzędne, ponieważ po 11 latach ulubieni łowcy demonów wrócili jak należy.
Otrzymujemy szalony, napompowany akcją slasher, który dobitnie pokazuje, że Capcom wróciło do szczytu swojej formy i w końcu słucha graczy w kwestiach tego czego oni oczekują. Osobiście przygoda z Devil May Cry 5 była niczym szalona jazda bez trzymanki, do której na pewno jeszcze wrócę bo wyższe poziomy trudności nie przejdą się same. Dla fanów pozycja obowiązkowa, a dla nowych graczy idealny bilet wstępu na ten pełen absurdów pociąg z wielkimi mieczami i demonami w tle.
Tytuł do recenzji dostarczyło wydawnictwo Cenega
Dodaj komentarz