W 2012 roku na rynku pojawiło się „Rainbow Moon”. Tytuł należał do gatunku taktycznych gier RPG. Całość została stworzona przez studio SideQuest mające swoją siedzibę w Hong Kongu. Produkcja, odnalazła swoją niszę oraz wiernych fanów, dzięki czemu po 6 latach otrzymaliśmy duchowy sequel. Czy Rainbow Skies powtórzy sukces pierwowzoru czy raczej zniknie gdzieś w zalewie innych produkcji? Po odpowiedź zapraszam do poniższej recenzji.
Rainbow Skies miało swoją premierę 28 czerwca tego roku. Tytuł jest dostępny jedynie na platformach sygnowanych logiem Sony, dzięki czemu otrzymaliśmy opcje cross-play oraz cross-save, które pozwalają cieszyć się grą nie tylko, na PlayStation 3 lub 4, ale również na Vicie. Osobiście wybrałem opcję trzecią, ponieważ okres wakacyjny był idealnym pretekstem dla przenośnego grania. Początek naszej przygody rozpoczyna się krótką animacją, która przybliża nam dwójkę głównych bohaterów. Damion oraz Layne, bo tak nazywa się owy duet przesiadują sobie w karczmie gdzie pierwszy z panów postanowił urządzić sobie zabawę pod tytułem „pijemy na umór”. Oczywiście jak to zwykle bywa budzi się on potem z kacem wielkości Mount Everest w swoim domu.
Tutaj do akcji wchodzimy my, czyli gracz, który musi potwierdzić imię naszego blond herosa i przedrzeć się przez ścianę tekstu, która jest ściśle powiązana z samouczkiem. Po przeprowadzeniu rozmowy z naszym druhem ruszamy na zaliczenie licencji związanej z polowaniem na potwory. Przez to, że nasz protagonista jest pełnoetatowym bucem to egzamin szybko zamienia się w prawdziwe polowanie, ponieważ podczas udawania bycia wojownikiem wypuścił on wszystkie stwory na wolność. Tak od słowa do słowa trafimy razem z Laynem do tajemniczej piwnicy, w której czeka na nas boss. Po pokonaniu go wypadamy z naszej Arki (początek historii wyjaśnia nam, że ziemia na dole jest zanieczyszczona, dlatego musimy przebywać w powietrzu). Jak to zwykle bywa w tego rodzaju opowieści, to, co jest pod Arką nadaje się do życia i to tutaj na ziemi poznajemy naszą trzecią bohaterkę, którą jest Ashly. Przez kolejną serię przypadków zostaje ona połączona z dwójką naszych protagonistów zaklęciem, które może zostać zdjęte tylko przy pomocy osobnika, którego odnalezienie wiąże się z wyruszeniem w daleką podróż.
Na tym skończę opisywanie tej głębokiej fabuły. Niestety historia sama w sobie jest tak porywająca i ambitna, że przez pierwsze 5 godzin można się zastanawiać czy akcja już się zaczęła, czy dopiero ma nadejść. Plusem jest to, że całość została okraszona humorem, który w większości przypadków daje radę oraz z lubością rozbija czwartą ścianę. Niestety poza tym jest średnio, jeśli nie powiedzieć nudno. Ale nie jest to mój główny problem jakim mam z Rainbow Skies. Największą skazą, jaką ta gra posiada, to główni bohaterowie. Kiedy tworzysz tytuł, w którym masz drużynę złożoną z trzech ludzkich postaci (potem przychodzi opcja posiadania jednego z potworów) to starasz się by zyskali oni sympatie gracza. W tym wypadku dwie trzecie naszego składu to postacie mające w sobie tyle charyzmy i magnetyzmu, co bela styropianu.
Od początku, Damion jest bohaterem stworzonym chyba przy pomocy książki „Typowa postać w grze RPG”. Nie dość, że jest irytującym, wiecznie zadufanym w sobie gościem, który myśli, że jest najlepszym wojownikiem, to na dodatek nie stara się on nawet odrobinę by zmienić coś w swojej postawie. Ot ten typ postaci, która nie zyska zbyt wielu fanów. Potem mamy Ashly. Jej największą życiową ambicją jest to, by każdy potwór na kontynencie Lunah słuchał się jej rozkazów. Jednak jej umiejętności maga są tak wybitne, że jedyne, co potrafiła, to rzucić zaklęcie, które na stałe połączyło ją z chłopakami z Arki. Żeby tego było mało, gra stara się nam jednocześnie pokazać, że bohaterka czuje miętę do Damiona. I na pewnym poziomie to nawet się udaje, żeby sekundę później zaprzepaścić to kolejnym dialogiem pomiędzy ową „parą” i sprawić, że gracz zastanawia się, kto wpadł na taki pomysł przedstawienia wątku „romansowego”. Na sam koniec zostawiłem sobie postać, która jako jedyna zyskała moją sympatię oraz wydawała się najlepiej rozpisana. Chodzi oczywiście o Layne’a. Chłopak jest znajomym naszego blond-buca i tylko on stąpa twardo po ziemi. Jako jedyny też posiada dialogi, których lektura nie wywołuje zgrzytania zębami, a jego żarty osobiście uznaję za najbardziej zabawne.
Skoro skończyłem tą krótką tyradę na temat aspektów fabularnych, pora przejść do tego jak prezentuje się rozgrywka. Tutaj mamy do czynienia z turową grą RPG na wzór takich klasyków jak „Final Fantasy Tactitcs”. Lwią część produkcji stanowi eksploracja całego kontynentu Lunah. I tutaj graficy wykonali przyzwoitą robotę, ponieważ cały świat jest różnorodny, od wielkich połaci leśnego terenu, przez klimatyczne pustynie, aż po rozległy ocean, na którym możemy spotkać wiele morskich bestii. Zwiedzenie tych wszystkich miejsc daje sporo radości, a detale w postaci opuszczonych fortów czy prowizorycznych cmentarzy dodają klimatu. W sprawie walki natomiast mamy klasyczny system turowy. Możemy wybrać jedno z kilku predefiniowanych ustawień naszych bohaterów i rzucić się w wir potyczki. Każda z naszych postaci posiada punkty akcji, które możemy rozdysponować na ruch po obszarze walki, albo na wykonanie ataku. Tutaj mamy do wyboru pomiędzy zwykłymi ciosami albo specjalnymi umiejętnościami, które kosztują odpowiednią ilość punktów many.
Potyczki, zwłaszcza z przeciwnikami o takim samym poziomie, co nasza wesoła kompania mogą dostarczyć sporo rozrywki, jednak batalie z niskopoziomowymi bestiami po pewnym czasie stają się monotonne i radość z walki zamienia się w przykry obowiązek. W kwestii rozwoju naszych bohaterów do naszej dyspozycji został oddany złożony system, który pozwala na ulepszanie naszych podopiecznych we wszystkich aspektach, od ilości punktów życia aż po to jak duże obrażenia będą oni zadawali. Do samego procesu ulepszania potrzebujemy specjalnych kamieni, które możemy podzielić na trzy kolory: niebieski, czerwony i żółty. Te pierwsze są najbardziej powszechne i można je zaleźć eksplorując świat gry lub zdobywając z pokonanych przeciwników. Dwa następne kolory są trudniejsze do zdobycia i mija trochę czasu nim możemy zacząć je spokojnie rozdysponowywać. Oczywiście naszą broń oraz wyposażenie również możemy ulepszać u kowala przy pomocy specjalnych przedmiotów, które znajdujemy podczas przygody.
Niestety system rozwoju ma również swoje ciemne strony. Po pierwsze, sam proces progresu jest strasznie mozolny. Przez pierwsze godziny gry liczba punktów doświadczenia, które zdobywamy jest mizerna, a ilość czerwonych kamieni nie pozwala na większy rozwój naszych bohaterów. Podczas walki możemy też ulepszać nasze specjalne ataki, jednak cały proces można skrócić do korzystania z podstawowych ataków, które zabierają małą ilość many, a po odpowiednim rozwoju potrafią zadawać spore obrażenia. I na sam koniec coś, co mnie osobiście przyprawiało o ataki szału. Żeby popychać naszą cudowną fabułę do przodu w odpowiednich miejscach musimy stoczyć z walkę z przeciwnikami, którzy zazwyczaj są na wyższym poziomie niż my (różnica ta oscyluję zazwyczaj między 1 a 2 na korzyść oponenta). I tutaj pojawia się poziom trudności, który zmusza nas do kochanego przez wszystkich grindu, ponieważ w sytuacjach, gdy jesteśmy gorsi od naszego oponenta o poziom, to potrafi on zrobić z nas jesień średniowiecza. Jak wspomniałem wcześniej walki po pewnym czasie stają się monotonne, co w połączeniu z obowiązkowym grindem jest czymś, co niezbyt zachęca do ogrywania tytułu. Tutaj nie pomaga też struktura zadań głównych oraz pobocznych, ponieważ wszystkie operują w schemacie: „Idź z punktu A do B, wybij wrogów, wróć po nagrodę”.
Na sam koniec zostawiłem kwestie audiowizualne. Od strony graficznej nie ma do czego się przyczepić. Jak mówiłem wyżej, design lokacji jest świetny, projekty postaci dają radę, a tytuł prezentuje się porównywalnie dobrze nawet w zestawieniu PlayStation 4 a PlayStation Vita. Muzyka również daje radę, wesoło przygrywając podczas eksploracji oraz dając odpowiedniego kopa podczas potyczek. Na plus trzeba odhaczyć też animacje ataków specjalnych, które cieszą oko, a przerywniki filmowe umilają przerwy pomiędzy ważnymi aspektami fabuły. Niestety tytuł traci na polu opowiadania historii, ponieważ wszystkie dialogi są nam prezentowane w formie tekstu. Tak, Rainbowa Skies nie posiada dubbingu, a jedyne głosy postaci, które słyszymy to proste słowa podczas walki lub pożegnanie kiedy kończymy wizytę u handlarza. Wiadomo, brak głosów na pewno zmniejszył koszta produkcji, jednak przez to tytuł wydaje się czasami grą z kategorii niskobudżetowych.
Przechodząc do podsumowania. Rainbow Skies nie jest złą grą. To całkiem znośny taktyczny RPG, który dzięki opcji cross-play oraz cross-save pozwala na zabawę na przenośnym sprzęcie od Sony. Osobiście polecam właśnie tą drogę sprawdzania produkcji, ponieważ umożliwia to krótkie posiedzenia z grą, co na pewno zniweluje wady, które wymieniłem. Jeśli jednak ktoś zdecyduje się na zakup produkcji z myślą o graniu na sprzęcie stacjonarnym to musi być przygotowany na to, że dostanie tytuł ze średniej półki, bez porywającej historii i zadaniami na poziomie średniej krajowej jeśli chodzi o gry RPG.
Grę do recenzji dostarczyła EastAsiaSoft
Dodaj komentarz