The Sinking City to kolejna produkcja wykorzystująca mitologię stworzoną przez H. P. Lovecrafta. Jak studiu Frogwares wyszło stworzenie recenzowanej gry?
Nie będę tego ukrywał – nie jest dobrze. Od pierwszej zapowiedzi The Sinking City byłem pozytywnie nastawiony do tego tytułu. Perspektywa zagrania w produkcję inspirowaną Mitologią Cthulhu i której akcja jest nastawiona na rozwiązywanie tajemnic przy jednoczesnym umożliwianiu nam przemierzania rozległego otwartego świata była o tyle karkołomnie brzmiąca, co bardzo obiecująca. Jak gorzko się rozczarowałem, sprawdziwszy, co ostatecznie otrzymałem.
Pierwszym, co mnie uderzyło była dyskusyjna jakość oprawy graficznej. O ile sam model głównego bohatera jeszcze daje radę (mało tego, zmoczony wygląda naprawdę dobrze i przekonywająco), a oświetlenie nieraz potrafi zachwycić, o tyle nie mogę tego samego napisać w odniesieniu do wyglądu bohaterów niezależnych i otoczenia. Tekstury nierzadko są rozmazane albo w niskiej rozdzielczości, nie brakuje też wyskakujących tuż przed nami z powietrza pieszych. The Sinking City zdecydowanie nie jest produkcją, w którą gra się ze względu na jej wygląd. Poziom grafiki zatrzymał się początku tego tysiąclecia. Skojarzenia z wieloma latami zacofania nasuwają się także przez problemy natury technicznej. Recenzowana gra wypełniona jest postaciami przenikającymi przez siebie lub stojącymi na niewidzialnych progach. Muszę też zaznaczyć pewne błędy tłumaczeniowe. Pomijając nieraz niewłaściwą interpunkcję, tytuł cierpi na dość dziwaczne polskie wersje zdań. Hitem było dla mnie przetłumaczenie „right side of the track” na „prawą stronę torów”.
Dodatkowo wystarczyło mi zaledwie kilka pierwszych minut rozgrywki, by natrafić na miejsce, w którym widać nachodzące na siebie i wręcz przenikające tekstury. Możliwości przemierzania świata przez naszego bohatera również wołają o pomstę do nieba. Nie brakuje murków, czy wyżej położonych krawędzi, na które musimy wejść. Dla naszej postaci nawet zwykły wysoki na kilkanaście centymetrów krawężnik stanowi powód do wciśnięcia przycisku odpowiedzialnego za wspinania się. Byłoby to jeszcze do przeżycia, gdyby nie kolejny mankament The Sinking City. Na wzniesienie możemy wejść tylko ze ściśle przez twórców określonego miejsca. Sprawia to, że często przesuwamy się z boku na bok, naciskając przy tyn nieustannie trójkąt na padzie, szukając nieoznakowanego miejsca, w którym możemy wejść na wyżej położony teren. Wygląda to bardzo nienaturalnie i nawet nie tyle śmiesznie, co żenująco w dzisiejszych czasach. Nie mogę też nie wspomnieć o spadkach liczby wyświetlanych klatek na sekundę i bardzo częstym doczytywaniu się tekstur przed naszymi oczami. Raz nawet parsknąłem śmiechem, bo wystarczyło, że zrobiłem krok, a w oddali magicznie pojawił się metalowy żuraw! W połączeniu z niewielką odległością pola widzenia daje to mało zachęcający do spędzania czasu z tą produkcją obraz.
No dobrze, ale czym tak naprawdę jest The Sinking City? W grze wcielamy się w Charlesa Reeda, prywatnego detektywa dręczonego tajemniczymi wizjami. Aby się ich pozbyć i wyjaśnić przyczynę ich istnienia, udaje się do nadmorskiej mieściny – Oakmont w stanie Massachusetts. Okazuje się, że nie tylko nasz bohater doświadcza niepokojących mar. Problem ten doskwierał wielu innym osobom, chociażby uczestnikom pewnej ekspedycji. Naszym pierwszym zadaniem będzie odkrycie, co stało się z członkami wyprawy. Oczywiście nie wystarczy jedynie rozwikłać tę zagadkę i wkrótce będziemy musieli uporać się z szeregiem innych spraw głównych. Jeśli będziemy chcieli, będziemy mogli dotrzeć do prawdy w wielu śledztwach pobocznych. Jeżeli chodzi o samą liczbę zadań, to właściwie nie ma się do czego przyczepić. Zdecydowanie jest co robić i to nie w ilości opcjonalnych misji tkwi największy problem gry. Ich jakość pozostawia bardzo wiele do życzenia. Zadania są bardzo schematyczne i szybko wykonywanie ich zaczyna zwyczajnie nudzić. Bardzo szybko złapałem się na tym, że wracałem do The Sinking City wyłącznie z recenzenckiego obowiązku, a nie dla przyjemności płynącej z rozgrywki.
Z drugiej strony bardzo spodobało mi się to, że gra nie prowadzi nas za rękę. Nie wyjaśnia mechanik wprost. Aby się czegoś dowiedzieć, musimy albo przeczytać tekst w menu samouczka, albo po prostu empirycznie coś sprawdzić. Niezłe jest też oznaczenie lokacji, do której mamy się udać. W menu spraw możemy wybrać zadania, które chcemy przypiąć na mapę (aby widzieć ich symbole na kompasie). Co ciekawe, w opisie misji nie widzimy konkretnego miejsca, a jedynie przybliżoną lokację (na przykład „skrzyżowanie University Street i St. Michael’s Road albo „alejka D, między ulicami E i F”). Odkrywanie orientacyjnego miejsca docelowego i oznaczenie go na mapie – planie miasta – jest oczywiście proste, ale spodobało mi się. Pasuje do profesji bohatera i zwiększa wiarygodność przedstawionego świata.
Pozostając jeszcze przy zawodzie Reeda, muszę wspomnieć o zdolności dedukcji Charlesa. Zwiedzając Oakmont, natrafimy na wiele dowodów. Zebranie odpowiednich materiałów umożliwi nam, po przejściu do zakładki Pałacu Myśli, połączenie dwóch lub więcej poszlak. Jest to mechanizm znany z poprzednich gier studia Frogwares, tych opowiadających o losach Sherlocka Holmesa, i w The Sinking City sprawdza się równie dobrze. Ostateczna decyzja, co zrobić z odkrytą prawdą należy tylko do nas. Często możemy wybrać, czy powiedzieć prawdę zleceniodawcy, czy może ukryć ją, ratując kogoś innego. Nasze wybory teoretycznie mają wpływ na zakończenie, jakie zwieńczy naszą historię, ale praktycznie ostatnia lokacja umożliwia nam podejście do różnych krańców terenu i wybranie naszego preferowanego zakończenia opowieści. Właściwie wpływ na zakończenie mają jedynie nasze decyzje podejmowane w kilku ostatnich wątkach, a i tak możemy w pewnym stopniu wybrać ostateczny rozwój sytuacji z całej gry. Miłośnicy zdobywania trofeów natomiast będą musieli poświęcić trochę czasu produkcji od Frogwares i w moim odczuciu to oni spędzą z produkcją najwięcej godzin. Kończąc wątek główny i nieco misji pobocznych, osiągnąłem 40% dostępnych trofeów według konsoli PlayStation 4. Bardzo często z jednym zadaniem związane są 2 przeciwstawne sobie trofea, a więc podjęcie jednej decyzji wyklucza możliwość zdobycia drugiego pucharku za normalnym jednym przechodzeniem gry. Nie ma to dla mnie oczywiście w żaden sposób wpływu na ogólną ocenę gry, ale fani zbierania trofeów powinni zdawać sobie sprawę z tego, co dla nich przygotowano na ich drodze do platyny w The Sinking City.
Nasz detektyw, przez wypadek, w którym brał udział, zyskał dostęp również do paranormalnej umiejętności, umożliwiającej inne spojrzenie na otaczający nas świat – Oka Umysłu. Jeśli znajdziemy na terenie misji konkretny przedmiot, możemy skupić się na jego niebieskiej poświacie za pomocą odpowiedniego trybu. Dowiemy się w ten sposób, co działo się niedawno z danym obiektem. Niekiedy natkniemy się też na tajemnicze zawieszone w powietrzu symbole, po skupieniu się na których otworzymy przejście dalej – na ogół zniknie mur zagradzający dalszą drogę, rzadziej posągi w Oakmont zmienią wygląd, przypominając bardziej Wielkiego Śniącego. Jeśli odnajdziemy wszystkie potrzebne dowody i poszlaki, nieopodal pojawi się niebieska strefa. Po wejściu do niej naszym oczom ukaże się kilka niebieskich punktów, stanowiących kluczowe momenty wydarzeń z przeszłości. Naszym zadaniem będzie ułożenie ich w stosownej kolejności, aby otrzymać logiczny ciąg zdarzeń. Nie jest to nic skomplikowanego i nie powinno być większych problemów z dotarciem do pełnego obrazu przeszłości, ale mimo tego lubiłem łączyć te kropki w jedną większą całość. W The Sinking City nie brakuje też przeprowadzania rozmów ze świadkami, co nie powinno dziwić. Są one jednak tak drętwe, że najczęściej po prostu przeczytałem kwestię dialogową zanim nasz rozmówca ją wypowiedział i nacisnąłem X, aby przejść do kolejnej linii. Zdecydowanie aktorzy podkładający głosy bohaterom nie popisali się i miałem wrażenie, że jedynie czytali oni swoje kwestie bez najmniejszej nawet próby odegrania postaci. Nasz detektyw nierzadko będzie odwiedzał archiwa miejskie różnego typu (policyjne, szpitalne, czy na przykład archiwum ratusza). W nich będzie mógł na podstawie 3 kryteriów wyszukać informacje wyjaśniające dalszy cel zadania. Początkowo dobrze się bawiłem, przeszukując te archiwa, ale im dłużej grałem, tym częściej musiałem je przeszukiwać i ostatecznie zaczęły mnie one nużyć. Co za dużo, to niezdrowo.
Prawdę mówiąc, mimo wszystko jakoś bym przebolał wymienione wcześniej wady i mógł przyzwoicie bawić się grą, gdyby nie kolejny element rozgrywki. A tym jest niestety walka. Oakmont jest przepełnione różnego rodzaju potworami. Są pająko-podobne stwory, sunące ku nam dwunożne kreatury rozdzierające sobie twarz i biegnące w naszym kierunku, coś na kształt żuków, czy na przykład wielkie i ociężałe (z braku lepszego określenia) „gruszki” z kończynami. Z potworami często musimy walczyć, aby przejść dalej. Należy jednoczenie przyznać, ze niekiedy jest możliwość ominięcia wrogów lub ucieknięcia przed nimi. Na ogół jednak zdecydowanie bardziej opłaca się ich pozbyć – oponenci są zwyczajnie tępi, a pozbycie się ich zapewnia nam punkty doświadczenia. Problem z potworami jest taki, że jest ich po prostu za dużo. Jeśli ginąłem w starciach z nimi, to nie był to efekt ich bardzo dobrej sztucznej inteligencji (dla monstrów zwykła szafka albo filar są często przeszkodą nie do pokonania), a zwyczajnie zbyt dużej liczby oponentów.The Sinking City nie sprawdza się w roli trzecioosobowej strzelanki (tym bardziej, że amunicja to rarytas). Broni co prawda jest sporo (są karabiny maszynowe, pistolety, rewolwery, pistolet maszynowy Thompson, strzelba), ale asortyment nie jest w stanie zamaskować drewnianej walki, przez którą w ogóle nie czuć siły rażenia broni. Warto też wspomnieć o systemie tworzenia przedmiotów. Po przejściu do ekwipunku możemy wytworzyć amunicję (która jest na wagę złota, dosłownie), granaty, pułapki, apteczki i inne przydatne przedmioty użytkowe. Wśród nich znajdziemy również środek uspokajający. Nasz bohater, widząc potwory i walcząc z nimi może coraz bardziej wariować, co jest obrazowane przez wylewający się zewsząd mrok i tajemnicze głosy oraz wizje. Odwalają one swoją robotę, ale nie mogę stwierdzić, żebym martwił się o stan psychiczny Reeda przez kilkadziesiąt godzin, jakie poświęciłem produkcji. Grze nie udało się zbudować między bohaterem, a mną żadnej więzi emocjonalnej.
Jak przystało na tytuł z XXI wieku, nie mogło zabraknąć rozwijania bohatera. Wspominałem już wcześniej, że za zabijanie potworów dostajemy punkty doświadczenia. Premiowane nimi jest oczywiście również wykonywanie zadań (głównych i pobocznych). Jeśli uzbieramy około 1,000 – 1,5000 PD [punktów doświadczenia], będziemy mogli wykupić jedną z wielu specjalnych zdolności Reeda. Znajdziemy wśród nich większą wytrzymałość na otrzymywane ciosy, zdobywanie większej ilości PD i nagród za wykonywanie zadań, ładowanie dodatkowego naboju do broni, czy na przykład lepsze obycie z określonym rodzajem oręża, skutkujące zwiększeniem zadawanych przez niego obrażeń. Oprócz broni palnych mamy też coś pokroju szpadla, którym możemy rozbijać kłódki zamkniętych drzwi albo po prostu atakować oponentów. Jesteśmy w stanie również zwiększyć zadawane tą bronią obrażenia i szybkość wyprowadzania ciosu. Ogólnie jednak nie odniosłem wrażenia, aby te rozwinięcia były potrzebne w recenzowanej grze. Mało tego, uważam, że zostały one wciśnięte na siłę, bez przemyślenia. Mam wrażenie, że w Frogwares pomyślano, iż tylko dlatego, że każda gra ma rozwijanie postaci, to i ta musi je mieć.
W ogólnym rozrachunku The Sinking City bez wątpliwości nie jest udaną produkcją. Klimat jest co prawda bardzo dobry i pozwala mieć nadzieję na niezłą wyprawę w odmęty szaleństwa, ale nadzieja ta szybko jest burzona przez ogrom problemów technicznych, drętwe dialogi, nudną rozgrywkę i marne walki. Mogło być dobrze, a wyszło słabo. Miłośnikom Cthulhu polecam poprzednią grę – Call of Cthulhu. Jest ona o wiele lepsza niż The Sinking City, do którego kończenia, przyznaję to z żalem, zmuszałem się jak w przypadku mało której gry. Ta produkcja jest w moich oczach sporym zawodem i niewykorzystanym potencjałem. Nie warto interesować się tą pozycją jeśli nie chcecie przeżyć wielkiego rozczarowania i czuć jak ucieka Wam cenny czas, który moglibyście lepiej spożytkować. Jeśli tęsknicie za Wielkimi Rodami, przeczytajcie raz jeszcze którąś z książek Lovecrafta albo zagrajcie w poprzednią produkcję inspirowaną amerykańskimi horrorami – Call of Cthulhu. Frogwares musi się jeszcze sporo nauczyć, jak zrobić dobry tytuł w uniwersum Wielkich Przedwiecznych. The Sinking City nie stanowi dowodu na umiejętności wspomnianego studia.
Dziękujemy wydawcy, studiu CDP, za dostarczenie kodu recenzenckiego.
Dodaj komentarz