Trochę świeżości w next-genowych indykach.
Genialna koncepcja. Połączenie Dungeons & Dragons i Slashera. Siadasz przy stole naprzeciwko mistrza gry, kładziesz ułożoną wcześniej talię i rozpoczynasz rozgrywkę. Pionkiem poruszasz się po kolejnych kartach, odsłaniając sklepy, pułapki albo przeciwników do pokonania. Każdy ruch to krok do pokonania bossa, których w trybie fabularnym jest dwunastu. Wszystko zapowiadało się pięknie, ale…
Ale system walki jest skopany. Może same ciosy i kontrataki nie są takie skomplikowane. Nad głowami przeciwników pojawia się zielona ikonka. Wtedy musimy wcisnąć trójkąt. W przypadku ataków wręcz, po prostu obchodzimy wroga i odpowiadamy atakiem. Tarczą możemy z kolei odbijać strzały z dystansu. Problem zaczyna się jednak w momencie, kiedy trafiamy na pułapki rodem z Indiana Jonesa. Unikać możemy ich odskokiem, który jednak sprawia wrażenie tak losowego i trudnego do kontrolowania, że często kosztuje nas to więcej niż powinno. Na otwartym polu można to przeżyć, ale kiedy trafiamy na plansze, gdzie trzeba unikać nadchodzących strzał czy ognia, tracimy mnóstwo życia na prostych czynnościach.
Ale ta gra jest okropnie losowa. Jeżeli kogoś denerwuje fakt, że coś dzieje się bez jego wkładu, może darować sobie ten zakup już teraz. Na początku każdej misji albo trybu Endless możemy stworzyć własną talię. Wybieramy karty ekwipunku, które po odnalezieniu na mapie wyposażają naszego bohatera w sprzęt i wydarzenia – krótkie przygody mogące ułatwić lub utrudnić nam dalszą rozgrywkę. Cała reszta jest zupełnie losowa. Liczba przeciwników do pokonania, układ mapy czy przekleństwa. Każda sporna sytuacja rozwiązywana jest losowaniem jednej z czterech kart. Może czekać nas sukces, wielki sukces, porażka albo wielka porażka.
Ale fabuła nie istnieje. Element RPG zaczyna się i kończy na systemie podobnym z Dungeons & Dragons. Kiedy pierwszy raz odkrywałem karty, oczy świeciły mi się na teksty w stylu: „Trafiasz na starego wędrowca, który proponuje ci błogosławieństwo w zamian za kawałek chleba”. Nic z tego. Zaczynamy trafiać na podobne karty, decyzje przeciwników są czysto losowe, a z każdej sytuacji są jedynie dwa wyjścia. Pomijam już fakt, że do tego całego zabijania nie ma dopisanej większej ideologii.
Ale po godzinie gry wszystko zaczyna się powtarzać. Liczba kart nie jest na tyle duża, żeby nas zaskakiwać. Dostajemy kilka z nich co każdy pokonany poziom, ale nic więcej. Dwie godziny wystarczą, aby poznać większość możliwych wyjść z każdej sytuacji. Zaczynamy przeklikiwać wszelkie gadanie, bo i tak już to znamy. Zostaje wyłącznie mechanika, która w żadnym aspekcie nie zachęca do dalszego grania.
Ale i tak przez moment było nieźle. Gra na pewno nie jest warta tych standardowych 60 złotych, ale za połowę ceny mógłbym rozważyć taki zakup. Traktuję to jako takie „nice try”. Hand of Fate daleko do klasycznych RPG. Skutecznie narobili mi jednak smaku na ponowne zebranie kilku znajomych, odkurzenie starych pudełek z kartami i jeszcze jedną partyjkę w D&D.
Dodaj komentarz