Marvel znowu wraca na ekrany kin. Tym razem pod postacią Shang-Chi. Jak ten bohater sprawuje się na dużym ekranie?
Jak mogliście wyczytać z mojej recenzji Czarnej Wdowy, tamten film wyjątkowo mnie nie zachwycił. Z odrobiną strachu szedłem więc do kina, bo obawiałem się, że albo MCU straciło już swoją magię, albo ja z niej wyrosłem. Na szczęście po seansie wiem, że wszystko już wróciło do normy.
Shang-Chi i Legenda Dziesięciu Pierścieni to też pierwszy film z MCU z bohaterem, o którym autentycznie nie wiedziałem nic. O ile wcześniej każdą z postaci, czy to byli Strażnicy Galaktyki, Doktor Strange czy Kapitan Marvel, w mniejszym lub większym stopniu znałem, tak teraz są to dla mnie zupełnie nowe rejony.
Film opowiada historię Shanga-Chi, który jest synem władającego tytułowymi pierścieniami Wenwu. Te dały mu niespotykaną siłę i wieczne życie, które wykorzystał budując swoje złe imperium. Wszystko do czasu aż się nie zakochał i nie stworzył rodziny. Sielanka młodego Shanga i jego siostry przerwana jest przez pewne nieszczęścia, które sprawiają, że oboje zaczynają szkolić się na zabójców. Z czasem Shang wyrywa się ojcu i ukrywa się przed nim w San Francisco. Ale jak to zwykle bywa, przeszłość bohatera w końcu do niego powróci i zapuka do jego drzwi.
Shang-Chi pod wieloma aspektami przypomina mi Czarną Panterę. Mamy tutaj bowiem konflikt rodzinny czy ukrytą przed światem krainę z niespotykanymi nigdzie indziej możliwościami. Walkę między dwoma różniącymi się wizjami tego jak świat powinien wyglądać.
Zdecydowanie jednym z najlepszych elementów filmu są sceny walki, szczególnie te w pierwszej połowie filmu. Doskonała choreografia w połączeniu z odpowiednią pracą kamery dają świetny efekt. Ogląda się to świetnie, bo mimo iż walki są szybkie i dynamiczne to nie ma tutaj chaosu. Cały czas wiemy co się dzieje i kto kogo uderzył. Scena walki w autobusie czy później nocą na rusztowaniu przy wieżowcu to coś co trzeba zobaczyć. Zdecydowanie warto je dopisać do top listy walk w filmach Kung-fu! Walki te też robią wrażenie bo są właśnie tylko tym – walką na pięści i kopniaki. Nie ma tutaj żadnej mocy, magii czy dodatkowych efektów. Dopiero w drugiej części filmu dochodzą błyszczące bronie, pierścienie i czary mary. Oczywiście nie zrozumcie mnie źle – fajnie jest czasem popatrzeć na dobry spektakl CGI, ale po prostu w kontraście do tego „zwyczajne” walki wypadają jeszcze lepiej.
Bardzo zaskoczony jestem tym jak bardzo przypadły mi do gustu kreacje aktorskie. Szczególnie ta w wykonaniu Awkwafiny. To aktorka o dość charakterystycznym wyglądzie i barwie głosu, która nigdy specjalnie nie przypadła mi do gustu. Obawiałem się, że skończy jako irytująca poboczna postać, która rzucać będzie głupimi żartami. Okazało się jednak, że jest zupełnie inaczej. Jej Katy to dająca się lubi, sympatyczna postać, która nie jest tylko dla komedii.
Świetnie wypadł też Tony Chiu-Wai Leung jako Wenwu. Aktor idealnie balansuje na linii między ciepłym i sympatycznym ojcem, a tyranem, który zniewolił setki ludzi. To postać wielowymiarowa. Cieszę się, że jesteśmy na takim etapie MCU, gdzie ci źli są bardzo rozbudowanymi postaciami z ugruntowaną motywacją. Dość już jednowymiarowych bad guy’ów, których jedynym celem jest zniszczyć świat.
Przy tych wstępach niestety gorzej wypada Shang-Chi i jego siotra grani przez Simu Liu oraz Meng’er Zhang. Ona niestety blednie pod koniec filmu i staje się trochę postacią poboczną. Simu natomiast dla mnie był trochę płaski i chyba jeszcze nie do końca się z nim polubiłem. Może po jego kolejnym występie w następnych filmach uda mi się go bardziej polubić.
Jak na prawdziwy film MCU nie mogło zabraknąć tutaj nawiązań do szerszego uniwersum. Mamy tutaj kilka gościnnych występów, z Wongiem i Abomination, których widzieliśmy na zwiastunie na czele. Wprawne oko fanowskie wychwyci też kilka ciekawych ulotek i plakatów w tle. Oczywiście pada też kilka kwestii nawiązujących do tego co działo się wcześniej. Nie jest to może nic nachalnego, Shang-Chi to wciąż mocno samodzielny film, ale fani i tak powinni być zadowoleni.
Czwarta faza Marvela powoli się rozkręca. Twórcy filmów na razie odkrywają wszystkich kart, nie wiemy co czeka nas w przyszłości. Fajnie, że sięgnięto po mniej znane komiksy. Tak jak pisałem na początku – o Shang-Chi nie wiedziałem wcześniej nic. Podobnie zresztą jak o nadchodzących lada moment Eternals. Podobnie jak ja pewnie ma też wielu innych fanów w kinach. Jest to też więc doskonała okazja by zaprezentować coś innego. Shang-Chi to zdecydowanie dobry film, szczególnie jeśli lubicie klasyczne filmy o kung-fu. Po długiej przerwie i nie do końca zaspokojonym głodzie wreszcie dostałem mięsko, na które czekałem i moja miłość do Marvela odżyła na dobre.
Dodaj komentarz