Przeżyjmy to jeszcze raz Cloud
Final Fantasy VII. Dla wielu niedościgniona legenda, oraz moment kiedy najważniejsza marka Square Enix (dawniej Square) osiągnęła swoje wyżyny. Do dziś wielu z sentymentem patrzy na przygody Clouda, wspominając swój pierwszy kontakt z marką. Kiedy w 2005 roku gracze zobaczyli technologiczne demo prezentujące kultowe intro, wszyscy chcieli tylko jednego – remake’u Final Fantasy VII. Po 15 latach, pragnienie to stało się faktem, więc pora zarzucić na plecy Buster Sword i ruszyć do Midgaru – kolejny raz.
Nim zacznę rozwodzić się nad poszczególnymi składowymi tej gry muszę powiedzieć jedno. Square Enix moim zdaniem nie zawiodło oczekiwań. Pomimo tego, że gra, zgodnie z zapowiedziami, przedstawia nam pewną część oryginalnej historii, to zostało to przygotowane w takim stylu, że nie można być na Japończyków złym. Bo kiedy podczas przechodzenia oryginału fani mogli zobaczyć napisy końcowe po 40 godzinach, tak tutaj ta sama ilość czasu jest przeznaczona na ukazanie ledwie części tamtej opowieści.
Dzięki temu możemy lepiej poznać naszych bohaterów. Z minuty na minutę jesteśmy świadkami tego jak na naszych oczach postaci ewoluują. Dynamika pomiędzy Cloudem a Barretem to coś pięknego. Znajomość z Aerith nabiera zupełnie nowego wymiaru, dzięki rozwinięciu kluczowych dla oryginału scen, a Tifa w wielu scenach błyszczy. Najlepiej rozwój bohaterów widać, po naszym ulubionym trio z Avalanche. Jessie, Wedge oraz Biggs, stali się w końcu postaciami z krwi i kości i rzeczywiście zaczyna nam zależeć również na nich.
Oczywiście nie ma róży bez kolców i tutaj wielu fanów oryginału na pewno będzie miało mieszane odczucia względem zakończenia. Widać, że twórcy postanowili zostawić sobie dość szeroko otwartą furtkę, względem kontynuacji. Sam na początku nie byłem zadowolony z konkluzji finału, jednak to, z jaką pieczołowitością Square rozwinęło wiele innych aspektów fabularnych, pozwala mi dać im kredyt zaufania względem kontynuacji. Liczę tylko na to, że na pełnoprawne zamknięcie tej historii nie będziemy musieli czekać kolejnych 15 lat.
Tym co zmieniło się jednak bardziej niż fabuła jest oczywiście system walki. Twórcy postawili na podejście, które najtrafniej określić jako hybrydowe. Wszystkie potyczki toczą się w czasie rzeczywistym. Podczas nich wyprowadzamy ataki szybkie, które fundują wrogom średnie obrażenia, oraz silniejsze ciosy mogące przechylić zwycięstwo na naszą korzyść. Nie zapomniano jednak o turowych korzeniach, a to wszystko dzięki trybowi komend. Kiedy naładujemy nasz pasek ATB, możemy przejść do czegoś na miarę taktycznego menu.
To tutaj będziemy mogli wybrać atak specjalny, rzucić zaklęcie, bądź poratować towarzyszy przedmiotem leczącym. Po kilku minutach cały system nie ma przed nami tajemnic, jednocześnie dając nam potężne narzędzie strategiczne, które użyte podczas walki może być kluczowe dla wyniku starcia. Widać, że twórcy inspirowali się modelem walki znanym z Final Fantasy XV jednak moim zdaniem wynieśli oni tamten koncept na zupełnie nowy poziom. Dzięki temu każda walka przyciąga naszą uwagę, a dzięki możliwości zmiany bohaterów w locie, nasze wrażenia z rozgrywki zawsze mogą się różnić.
Dodatkowo nasze zdolności strategiczne mogą być poszerzone dzięki systemowi materii oraz rozwojowi naszych broni. Pierwszy aspekt jest niezwykle prosty – podczas gry możemy natknąć się na kulę materii. Możemy je zdobyć poprzez wykonywania zadań pobocznych, bądź znaleźć podczas eksplorowania konkretnej lokacji. Kiedy już w nasze ręce trafi odpowiednia kula, możemy ją włożyć do naszej broni.
Dzięki temu otrzymamy możliwość zadawania obrażeń magicznych, bądź będziemy mogli leczyć naszych towarzyszy. Jednocześnie warto dbać o rozwój naszej broni, dzięki specjalnym punktom, które dostajemy po każdej wygranej batalii. Każde ulepszenie oraz włożona materia wpływają na nasze statystyki, dlatego warto poświęcić temu trochę czasu. Sam spędziłem długie minuty zastanawiając się jak najefektywniej rozwinąć mój sprzęt, co uważam oczywiście za ogromny plus.
Aspektem, który przeszedł równie dużą metamorfozę jest system przyzywania Summonów. Dawniej przyzwanie ich skutkowało wykonaniem zabójczego dla przeciwnika ataku, który mógł nam dać miażdżące zwycięstwo. Obecnie ich przyzwanie skutkuje tym, że będą oni nam towarzyszyli przez pewien czas na arenie, a kiedy pasek przyzwania dobije do zera, to wtedy będziemy raczeni animacją końcowego ataku.
Na papierze mechanika ta brzmi świetle, jednak jest w niej jeden konkretny zgrzyt. Chodzi oczywiście o to, że nie możemy przyzwać summona kiedy tylko chcemy. Nie byłoby to złe (chociaż jest to krok wstecz względem oryginału), jednak rzeczony pasek nie ma usystematyzowanego schematu pojawiania się. Tym samym podczas niektórych walk możemy mieć potężnego sojusznika już od pierwszych minut, bądź zobaczyć utęsknioną komendę dopiero pod koniec walki czy w najgorszym wypadku przed naszą śmiercią.
O grafice w omawianej produkcji powiedziano już chyba wszystko. Poza twarzami postaci niezależnych cała reszta to technologiczna perełka. Ciężko jest tak naprawdę poznać, które wydarzenia są nam prezentowane w formie prerenderowanego filmu, a co jest ukazane jako przerywnik na silniku gry. Każda scena bije nas po oczach kunsztem wykonania. Jestem pewien, że wielu fanów będzie miało problem, żeby wybrać jedną ulubioną. Twórcy dołożyli bowiem wszelkich starań, żeby każda scena była wypełniona akcją po brzegi. Tym samym nasze doznania mogą być zbliżone do tego, co oferowało nam dawniej Final Fantasy: Advent Children.
Muzykę natomiast można skomentować tylko jednym prostym słowem – wspaniała. Każdy utwór idealnie pasuje do przedstawianych wydarzeń. Sama gra puszcza również oko do fanów, między innymi kiedy Berret po wygranej walce zanuci klasyczny motyw wygranego starcia. Dodajmy do tego jeszcze płyty zawierające muzykę jako znajdźki i już mamy przepis na spędzenie z grą długich wieczorów. Oczywiście z racji tego, że mamy rok 2020, to wszystkie postaci mają pełne udźwiękowienie. Koniec z czytaniem bezdźwięcznych dymków. Grę możemy ograć z angielską bądź japońską ścieżką dźwiękową. Sam wybrałem dubbing angielski i muszę przyznać, że ani przez moment nie miałem odczucia, że jakiś głos nie pasuje mi do postaci.
Final Fantasy VII Remake to tytuł, który bardzo ciężko ocenić. Nie tylko przez pryzmat kultowego oryginału, ale również przez fakt, że całość pomimo bycia częścią większej całości sama w sobie jest pełnoprawną produkcją. Sam przez prawie 40 godzin nie mogłem się oderwać od konsoli, a widząc zakończenie i napisy końcowe, chciałem już zobaczyć co twórcy przygotowali dalej. Widać, że Square Enix starało się jak mogło, żeby dostarczyć produkt, który spełni oczekiwania fanów. Moim zdaniem plan się udał, nawet pomimo daleko idących zmian względem materiału źródłowego. Jeśli jesteś fanem FFVII, to omawiana produkcja powinna być dla Ciebie pozycją obowiązkową do ogrania.
Grę do recenzji dostarczyła Cenega
Dodaj komentarz