Miłośnicy serii XCOM dostali odpowiednik tego cyklu na Nintendo Switch – Mutant: Year Zero: Road to Eden. Sprawdźmy, czy warto zainteresować się tą produkcją.
Mutant: Year Zero – Road to Eden ukazało się pierwotnie w grudniu minionego roku na konsolach PlayStation 4 i Xbox One. Prawie 8 miesięcy później tytuł trafia na przenośno-stacjonarną konsolę Nintendo, oferując w jednym pakiecie dostęp do świeżego dodatku – Seed of Evil. Wygląda więc na to, że Switch otrzymuje pełne wydanie. Nie sposób uniknąć porównania z grą przeznaczoną na duże konsole. Z pewnością wielu z Was zastanawia się, jak wypada Mutant: Year Zero – Road to Eden w zestawieniu z odpowiednikami na PS4 i XONE.

Niestety, wizualnie wersje te dzieli istna przepaść. Nie ma co owijać w bawełnę, Mutant: Year Zero – Road to Eden jest zwyczajnie brzydkie. Od pierwszego uruchomienia gry uderzyła mnie w oczy jej słaba oprawa graficzna. Co chwilę natrafiamy na marnej jakości tekstury. Cięcia dotyczące wizualnej strony produkcji widać na niemal każdym kroku. Modele postaci wyglądają nieco lepiej niż elementy otoczenia, ale i tak grafika w tym tytule bynajmniej nie zachwyca. Przynajmniej w wersji bez łatki. W dniu premiery gra dostała aktualizację, która zdecydowanie poprawiła jakość grafiki. Nadal jednak nie mogę stwierdzić, żeby recenzowana produkcja była ucztą dla oczu. Niżej znajdziecie zestawienie wyglądu jednej z lokacji przed łatką i po.
Przed Po
Nie da się ukryć, że różnice są zauważalne. Zdecydowanie polecam zaktualizowanie gry do najnowszej wersji – nie tylko ze względu na wspomnianą zmianę w stronie wizualnej, ale przede wszystkim z uwagi na zaimplementowanie w niej dostępu do Seed of Evil oraz wyzwań stalkerów.

Przed nakreśleniem jakości wspomnianych wyżej elementów zreferuję krótko rozgrywkę. Na szczęście z samą przyjemnością płynącą ze spędzania swojego czasu z recenzowanym dziełem jest o niebo lepiej. Zanim jednak opiszę poziom rozgrywki, przybliżę zasady określające nasze działania w Mutant: Year Zero – Road to Eden. Dzieło studia Three Bearded Ladies to połączenie strategii turowej z tytułem RPG. Zarządzamy oddziałem składającym się z trojga bohaterów. Drużyną tą sterujemy w dwóch trybach. Pierwszy z nich dotyczy swobodnego przemierzania terenu. Możemy zwiedzać post-apokaliptyczne obszary albo jako zespół, albo w pojedynkę – w tym przypadku pozostali towarzysze będą czekali tam, gdzie oddaliliśmy się od grupy aż postanowimy przejąc nad nimi kontrolę. Eksploracja może nam przynieść kawałki złomu, fragmenty broni, artefakty i skrzynie z łupem. Ich zastosowanie opiszę pokrótce później. Świat, w którym przyszło żyć naszym postaciom nie należy do przyjaznych – bardzo często natrafimy na przeciwników, strzegących dalszych obszarów. Niekiedy będziemy mogli ich ominąć, jednak na ogół walka będzie nie do uniknięcia. I to właśnie jej dotyczy drugi tryb poruszania, o którym wcześniej wspomniałem. Każdy z oponentów w trybie swobodnego chodzenia ma widoczny okrąg. Jego kolor i promień dostarczają informacji, na które zdecydowanie warto zwracać uwagę. Jeśli widzimy białą poświatę, oznacza to, że nawet jeśli wejdziemy w pole obejmowane zasięgiem okręgu, przeciwnik nas nie wykryje – jest wyżej lub niżej niż nasza postać. Jednak jeżeli mamy do czynienia z czerwonym okręgiem, należy mieć się na baczności. Jeśli wejdziemy w takie pole, oponent zauważy nas natychmiast i zaalarmuje kompanów. Są dwa sposoby, aby uniknąć wykrycia – chowanie się za osłonami (działa tylko na krańcach okręgów i poza nimi) i zdejmowanie oponenta po cichu.

Dlatego też warto zadbać o to, aby każdy z naszych aktywnych bohaterów miał wyekwipowaną co najmniej jedną wyciszoną broń. Jeśli uda się nam zlikwidować odosobnionego przeciwnika tak, że nikt nie usłyszy odgłosów naszych wystrzałów, będzie nam o wiele łatwiej wyczyścić zajęty przez nich obszar.

Mutant: Year Zero – Road to Eden jest bowiem grą, w której jest wskazane ułatwianie sobie potyczek. Już na normalnym poziomie trudności potyczki potrafią być bardzo wymagające, nie wspominając nawet o dwóch wyższych poziomach, czy trybie Iron Mutant, w którym nasza śmierć jest permanentna i może powodować konieczność rozpoczęcia całej (dość długiej, kilkunastogodzinnej) gry od nowa. Nie uważam jednak, aby była to wada produkcji – wszystko jest jasno wyjaśnione na ekranie wyboru trybu rozgrywki i wiemy, na co się godzimy. Warto też rozwijać mutacje naszych postaci, kiedy zdobędziemy odpowiednio wiele punktów talentów. Umiejętności są zarówno pasywne (jak chociażby zwiększenie maksymalnego poziomu zdrowia, czy celności albo szansy na zadanie obrażeń krytycznych), jak i aktywne – i tak Dux albo Farrow mogą na chwilę wznieść się, dzięki skrzydłom (aby lepiej wycelować w przeciwnika i oddać strzał w jego kierunku), Bormin może wykonać szarżę na oponenta i go ogłuszyć, a Selma – przywołać pnącza, więżące nieprzyjaciół na kilka tur. Poza umiejętnościami nasi mutanci są w stanie korzystać z różnego rodzaju granatów (dymne gaszą ogień i uniemożliwiają oddawanie strzałów przez stworzoną zasłonę, flary podświetlają teren, zwiększając tym samym celność ataków na ten obszar, a EMP oszałamiają maszyny) i broni dystansowych – chociażby karabinów, kusz, strzelb, czy pistoletów. Każdego z naszych bohaterów możemy wyposażyć również w nakrycie głowy i kamizelkę. Istotne przy tym jest to, że elementy te nie mają znaczenia jedynie kosmetycznego – odpowiednia kamizelka zwiększa naszą maksymalną liczbę punktów zdrowia i osłony (zapewniając jednocześnie ochronę przed ogniem), a stosowny hełm lub cylinder zwiększają naszą szansę na zadanie obrażeń krytycznych albo ochraniają postać przed przejęciem jej umysłu.

Wspomniałem wcześniej, że rozgrywka w Mutant: Year Zero – Road to Eden należy do dość wymagających. Dlatego warto co jakiś czas odwiedzać Arkę – naszą główną bazę. W niej to możemy zamontować ulepszania w broniach – lunetę zwiększającą zasięg naszego karabinu albo kuszy, czy lepszy magazynek. W Arce kupimy też apteczki, służące (poza oczywistym leczeniem bohaterów) do wskrzeszania poległych członków drużyny, nowe bronie (ale możemy je też znaleźć, podobnie jak granaty i apteczki, w świecie gry), czy na przykład pancerze. Możemy również rozłożyć na części niepotrzebne już nam, nieużywane broni, a części te wykorzystać do rozwinięcia uzbrojenia na wyższe poziomy – z którymi wiążą się oczywiście większe obrażenia i celność. Arka pozwala też wymienić znalezione w świecie gry artefakty na pasywne umiejętności dla wszystkich członków drużyny – przewaga przy atakowaniu przeciwnika z wyższej pozycji, czy zwiększone obrażenia zadawane przez koktajle Mołotowa zawsze są czymś przydatnym.

Nadmienione wyżej artefakty to pozostałości po dawnej cywilizacji. Pisałem już, że akcja Mutant: Year Zero – Road to Eden dzieje się w post-apokaliptycznych realiach. Świat, jaki znamy został zniszczony przez działania ludzi. Środowisko musiało się jakoś bronic i teraz, już od wielu lat, mamy do czynienia z wieloma mutantami. Wspomniany Dux to połączenie człowieka i kaczki, a Bormin to humanoidalny wieprz. Jednocześnie to właśnie te postaci i wizja świata są ogromnymi plusami Mutant: Year Zero – Road to Eden. Mimo dość abstrakcyjnej wizji, świat sprawia jednak wrażenie wiarygodnego. Spora w tym zasługa charyzmatycznych postaci i komentarzy na temat mijanych przedmiotów. Bardzo spodobało mi się określenie „powiększacza” na lunetę albo zdziwienie drużyny na placu zabaw – „dawni mieszkańcy musieli być bardzo mali, skoro tak wyglądały ich domy”. Innym razem Dux (moja ulubiona postać), przemierzając pokryte śniegiem tereny, stwierdził, że „jest tak zimno, że nie czuje dzioba”. Wszystko to sprawia, że chłoniemy świat stworzony przez szwedzkie studio, czerpiąc z tego niemałą przyjemność.
Jeśli miałbym wymienić wady recenzowanej produkcji, byłoby ich zaledwie kilka. Pierwszą z nich już znacie – grafika. Mutant: Year Zero – Road to Eden jest niestety brzydkie. Nie podoba mi się też brak polskiej wersji językowej (wersje na PS4 i XONE są spolszczone kinowo). Historia jest mało odkrywcza i w najmniejszym stopniu nie interesowała mnie przedstawiana fabuła. Są to jednak jedynie trzy wady. Nie są one istotne w zestawieniu z ogólną przyjemnością płynącą z zabawy, nie potrafiłem się na długo oderwać od gry. Co prawda nieraz trudne starcia sprawiały, że wsuwałem Switcha z powrotem do stacji dokującej (w której tytuł działa równie dobrze, co w trybie przenośnym, a dodatkowo opcja zmieniania wielkości napisów wpływa na korzyść komfortu rozgrywki). Jednak bardzo szybko, gdy emocje już nieco opadły, znów chwytałem konsolę i próbowałem podejść do problemu inaczej. Gra jest wymagająca, ale nie przestaje wciągać.

Po przejściu głównej gry zabrałem się za dodatkowe elementy, oferowane przez Mutant: Year Zero – Road to Eden. Na pierwszy ogień poszedł oczywiście dodatek – Seed of Evil. Ukończenie go zajęło mi około 5 godzin, co nie jest złym wynikiem. W DLC poznajemy nowego grywalnego mutanta – człowieka-łosia imieniem Big Khan. Jest on zdecydowanie, w moim przypadku, dobrym kompanem w podróży. Jego zdolność plucia ogniem nieraz przechyliła szale starcia na moją korzyść. Seed of Evil pozwala też dodatkowo wzmacniać mutacje – i tak możemy wzmocnić szarżę naszego wieprzo-człeka tak, aby atak odpychał przeciwnika o kilka pól, a Dux albo Farrow mogą ulepszyć swoje skrzydła to tak zwanych Wings of the Sniper. Bardzo ucieszyło mnie to, że dodatek nie skupia się jedynie na nowej postaci, ale pozwala też wzmocnić wcześniej lubianych bohaterów.

Poza Seed of Evil w grze znajdziemy też wyzwania. Przechodząc do tego trybu, weźmiemy udział w kilku seriach, no cóż, wyzwań. Polegają one na zdejmowaniu przeciwników w jak najszybszy i najbardziej efektywny sposób. Do naszej dyspozycji na samym początku jest oddana z góry określona liczba jednostek, za które kupimy bronie, apteczki i tak dalej. Możemy również oczywiście, tak samo jak w podstawowej wersji gry, zamontować ulepszenia na broniach, co jest nieodzowne do sprawnego pozbywania się coraz to trudniejszych przeciwników, będących na coraz to wyższych poziomach. Ten tryb jest w moim odczuciu dobry. Nie jest on bynajmniej głównym, podstawowym, ale potrafi wciągnąć. Tym bardziej, że zabijanie przeciwników w określone sposoby jest odpowiednio punktowane – inne premie dostajemy za ciche zabójstwa, a inne za zwykłe. Do tego dochodzą jeszcze mnożniki, zwiększające przyznawaną nam liczbę punktów. STALKER TRIALS potrafi bawić i nie jest jedynie ciekawostką, a przyjemnym urozmaiceniem w Mutant: Year Zero – Road to Eden. Warto jeszcze wspomnieć, że swoje wyniki w wyzwaniach możemy porównać w tabelach rankingowych, więc miłośnicy współzawodniczenia będą mieli czego tu szukać.

Mutant: Year Zero – Road to Eden to niemal idealna propozycja dla fanów serii XCOM. Rozwija mechaniki znane w tym cyklu, jednocześnie oferując naprawdę niezły i wciągający świat. Za niespełna 170 złotych dostajemy rozgrywkę na co najmniej 20 godzin – podstawową wersję gry rozszerzoną o niezły dodatek Seed of Evil. Jeśli jeszcze nie graliście w Mutant: Year Zero – Road to Eden, wersja na Switcha może być wartą rozważenia. Miejcie jednak na uwadze brak polskiej wersji językowej. Jeśli nie są to dla Was istotna wada, to śmiało kupujcie tę produkcję. Świat jest naprawdę wciągający i ogrywałem ten tytuł z niekłamaną przyjemnością.
Dziękujemy za dostarczenie kodu recenzenckiego polskiemu wydawcy, CDP.
Dodaj komentarz