Ciekawy manewr taktyczny, lecz nie do końca przemyślany. Zapraszamy na recenzję The DioField Chronicle.
Lancarse jest całkiem młodą firmą ścierającą się z gatunkiem jRPG. Do tej pory znana była ona głównie z Lost Dimension oraz niedawno wydanego Monark. Tytuł ten średnio przyjął się wśród fanów i nie bez powodu już przed premierą została mu przypięta łatka „taniej Persony”. Nie ma zresztą co się dziwić, w Lancarse siedzi kilku weteranów pracujących wcześniej przy Shin Megami Tensei. Tym razem jednak studio wzięło na swoje barki nieco trudniejszy temat, bo i zrobić dobrą grę taktyczną to nie lada sztuka. The DioField Chronicle rozpaliło nadzieje wielu fanów. Sporo osób uważało, że będzie to pewnego rodzaju konkurencja dla legendarnej serii Fire Emblem. O ile jednak zrobić grę taktyczną to sztuka, o tyle jeszcze trudniej ścierać się z legendą.


Nie jest to Fire Emblem, ale też jest sympatycznie
No i niestety. Zaciekawionym wspomnianą serią graczom od razu muszę wylać na głowę kubeł zimnej wody. The DioField Chronicle nijak ma się do Fire Emblem. Rzecz jednak w tym, że sam tytuł nawet nie próbuje podjąć tej walki. Zamiast tego stara się być czymś zupełnie innym, powiedziałbym świeżym w gatunku. Lancarse postanowili całkowicie zrezygnować z turowego stylu rozgrywki. Oczywiście dla wielu może to być największą wadą produkcji. Ja jednak przyznam, że tym razem wyszło to zdecydowanie na plus. Określenie „aktywna pauza” może odstraszać nowych graczy, aczkolwiek weteranom kojarzy się raczej z najlepszymi czasami komputerowych RPG. Tak czy inaczej, tutaj niczym w klasycznych zachodnich tytułach w każdej chwili mamy możliwość zatrzymania, a raczej sporego spowolnienia akcji. Na tyle, by wykonać kilka przemyślanych akcji i wyjść z większości opresji.
Czym jest The DioField Chronicle?
Co ciekawe, pod tym względem podobieństwo do gier zachodnich się kończy. Bo i w gruncie rzeczy The DioField Chronicle to taki gatunkowy miszmasz i poza wspomnianym aspektem bliżej grze do klasycznego jRPG. Zresztą ucieszą się także fani Square, które wyraźnie wtrącało się w tytuł znacznie więcej. Bynajmniej nie poprzestało na byciu „jedynie” wydawcą. Dzięki temu zaznajomieni z tematem Final Fantasy bardzo szybko wyłapią elementy, z których słynie seria. Już od początku bowiem w czasie walki możemy używać specjalnych, magicznych kryształów, dzięki którym przywołujemy na plac boju moce legendarnych bestii. I trzeba to sobie jasno powiedzieć, że są one dobrane bardzo starannie i praktycznie; każda jest przydatna. Taki Bahamut (tak, pierwszym summonem jest znany smok!) sieje dosłownie spustoszenie wśród wrogów. Tymczasem spokojny i dostojny jeleń Goldhorne uzdrawia naszą arię. Z czasem zdobywamy więcej bestii i ich odpowiedni dobór niejednokrotnie potrafi zadecydować o wyniku danego starcia.


Wojna, zawsze taka sama
Ale zaraz… W zasadzie czemu w ogóle walczymy? Otóż cała intryga jest raczej sztampowa i w różnych mediach przerabialiśmy ją dziesiątki razy. W The DioField Chronicle wcielamy się w młodego najemnika, Andriasa Rhondarsona. Wspólnie z zaufanymi przyjaciółmi staje on na czele nowej militarnej siły zwanej Niebieskimi Lisammi. W związku z tym, że Rowetale – kontynent, na którym przyjdzie nam żyć – stale targany jest wojną pomiędzy Przymierzem a imperium, lisy mają pełne łapki roboty. Jak to często bywa, splot wydarzeń wrzuca naszego bohatera w sam środek wielkiej wojny. Oczywiście w czasie jej trwania odkrywa on, że za całym konfliktem stoi znacznie mroczniejsza i potężniejsza siła… To tak w skrócie. Prawda, że odczuwaliście deja vu? Nie zrozumcie mnie źle. Zwyczajnie intryga nie jest w żaden sposób odkrywcza i zaskakująca. Nie znaczy to jednak, że jest zła. Ot mamy tu do czynienia z typową, sztampową historią. Co ciekawe, przeżywana po raz kolejny i tak wciąga oraz cieszy.
Historia
Skrawki samej historii poznajemy nie tylko w czasie bitew, które bądź co bądź stanowią główny filar rozgrywki, ale głównie pomiędzy nimi. Gdy nie toczymy walki, poruszamy się dowolnie po sporej kwaterze naszych najemników. Dzięki rozmowom odblokowujemy kolejne opcjonalne walki, miejsca w bazie czy chociażby nowe możliwości bojowe. To właśnie nasza baza staje się momentalnie jedynym miejscem planowania. To tu możemy wymyślać nowe rodzaje magii, wykuwać lepszy oręż czy umocnić przyzywane bestie. Także tutaj dobierzemy aktywne postacie do kolejnej walki i za pozyskane punkty doświadczenia wykupimy dla nich nowe umiejętności.


Kompania
Jako że postaci z czasem do naszej wesołej gromadki przybywa coraz więcej, jest przy nich co robić. Co jednak smutne, nie są to jakieś wybitnie rozpisane osoby – raczej tak samo jak w przypadku fabuły mamy tutaj do czynienia ze sztampowymi opowieściami. Niekoniecznie są one słabe, ale też kapci z nóg nie zrywają. Często odnosiłem też wrażenie, że późniejsi bohaterowie nie są tak interesujący jak ci, których poznaliśmy na początku opowieści.
Zarządzenie
Co bardzo fajne, w grze nie jesteśmy w stanie niczego przeoczyć czy ominąć. No, przynajmniej w teorii, bo w praktyce zdolna osoba na pewno by potrafiła to zrobić. Jednak twórcy postawili jasno sprawę i wszelkie misje można w nieskończoność powtarzać. Wszystkie bitwy mają kilka wytycznych, których w zależności od siły drużyny nie jesteśmy często spełnić za pierwszym razem. Taka opcja jest więc zdecydowanie przydatna; powiedziałbym nawet, że niezbędna. Oczywiście powrót do danego zadania na późniejszych poziomach doświadczenia to tylko formalność i najczęściej kończymy je w kilkanaście sekund. Tak właśnie ma być, bo każde starcie musimy wykonać w określonym czasie. Tak więc co jeśli nie uda wam się to za pierwszym razem? Nic straconego.


Kroniki ładnie spisane
Na uwagę zasługuje także oprawa audiowizualna tytułu. Grafika choć mocno oszczędna, można by powiedzieć surowa i prosta, szybko zyskuje w czasie starć. Jej braki widać głównie w czasie poruszania się po kwaterze głównej. Bitwy natomiast potrafią zrobić wrażenie, bo są pod wieloma względami, również terenowymi, zróżnicowane. Dodatkowo poszczególne efekty magii, ataków czy przywołanych legendarnych bestii cieszą oczy.
Udźwiękowienie
Opawa dźwiękowa jest naprawdę dobra i nie ma co się dziwić, bo za muzykę odpowiadają takie znakomite nazwiska jak Ramin Djawadi czy Brandon Campbell. Nie musicie wierzyć mi na słowo, a zwyczajnie posłuchajcie – epickość wylewa się z wielu utworów. Bardziej niż poprawnie wypadł również dubbing, zarówno oryginalny japoński jak i angielski. Zwolennicy żadnej z wersji nie powinni czuć się gorzej potraktowani.


Strona techniczna
Technicznie też jest dobrze. W niektórych bitwach czułem jednak wyraźny spadek animacji, co przy takiej oprawie jest niedopuszczalne. Na szczęście działo się to na tyle sporadycznie, że nie przeszkadzało w samej grze. Jeszcze przed premierą, gdy miałem okazję ogrywać tytuł, zdarzało się mu zwyczajnie „wyłączyć” i powrócić do pulpitu konsoli. Nie jestem pewien, czy błąd ten został poprawiony z aktualizacją, ale warto mieć to na uwadze.
Podsumowanie
Poza tymi problemami, tytuł działa bardzo dobrze i potrafi dostarczyć frajdy na wiele, wiele godzin. Będą tu mieli co robić miłośnicy dłubania i zdobywania wszystkiego, bo jest tego co nie miara. Przed zakupem warto najpierw obejrzeć materiały z gry, bo być może nie tego oczekiwaliście. Ja uważam, że The DioField Chronicle warto dać szansę. Mimo że nie jest kolejnym Fire Emblemem, to jest to naprawdę niezła gra taktyczna. Może i nie próbuje odkryć koła na nowo. Ale ma w sobie jakiś urok, który przez wiele godzin nie pozwala graczowi oderwać się od ekranu.
Paweł Matyjewicz
Kod recenzencki zapewniła CENEGA
Dodaj komentarz