Wampiry i Dark Souls to przepis na ciekawą apokalipsę
Każdy z nas zna archetyp wampira. Zazwyczaj to kreatura, która lubuje się w gotyckich zamkach, czarnym odzieniu oraz drinkach z krwi przy pełni księżyca. Najsłynniejszym wampirem jest oczywiście Hrabia Dracula, który od dziesięcioleci jest ucieleśnieniem wszystkiego związanego z klasycznymi horrorami. W światku growym natomiast najsłynniejszą marką traktującą o amatorach krwi jest oczywiście Castlevania. Niestety trzeba spojrzeć prawdzie w oczy, bo światem elektronicznej rozrywki rządzą niepodzielnie żywe trupy. Na szczęście od czasu do czasu na horyzoncie pojawia się coś odmiennego. Czas zobaczyć, czy roczne opóźnienie wpłynęło na wampiry z Code Vein.
Na wstępie warto powiedzieć, że odmienność nowej produkcji Bandai Namco nie leży w kwestiach mechaniki. Tutaj mamy do czynienia z typowym soulslike’em ale podanym w interesującym sosie. Otóż fabuła Code Vein prezentuje się jak coś co bez większych problemów mogłoby być przepisem na ciekawą serię anime. Ot, mamy świat po apokalipsie, gdzie budzimy się jako bohater/wybraniec, który jako jedyny może pomóc pozostałym przy życiu Revenantom, nim Ci nie zmienią się w żądne krwi bestie.
Oczywiście w całym ratowaniu pozostałości tego, co kiedyś było cywilizacją pomagają nam towarzysze, którzy zostali wzięci z książki „101 archetypów z mangi i anime”. Na szczęście w opisywanym tytule nie jest to wada, ponieważ scenarzyści sprytnie zagrali wszystkimi motywami, i każdego z towarzyszy możemy polubić, a nawet sympatyzować z nimi. Tym samym produkcja nie opiera się o klasyczne ramy gatunku soulslike, gdzie musimy fabuły szukać na własną rękę. Tutaj wszystko zostaje nam zgrabnie podane w postaci lekkiego i bardzo przyjemnego dania.
Wspomniałem jednak wcześniej, że tytuł nie odkrywa Ameryki pod względem mechaniki. W dużej mierze otrzymujemy klasyczną szkołę Dark Sous – atak silny i słaby oraz przewrót (którego będziemy używać nader często). Dorzucimy do tego sporą masę sprzętu do wyrządzania krzywdy przeciwnikom oraz sporą część odzienia, które mają za zadanie nas chronić i otrzymujemy Dark Souls: Anime Edition. Jednak pomimo tego, że wspomniane wyżej systemy zostały bardzo dobrze zaimplementowane w nowym tytule od Namco, to Japończycy pokusili się o drobne dodatki do formuły znanej z dzieł From Software.
Pierwszym dodatkiem jest obecność towarzyszy podczas eksploracji. Tutaj możemy przebierać z grona kilku postaci, gdzie każda wspomoże nas w walce. Poza siekaniem wrogów na drobne plasterki, nasi towarzysze mogą pomóc nam w podbramkowych sytuacjach, kiedy to nasz pasek zdrowia spada do zera. Wtedy kompan przesyła nam trochę swojej energii witalnej, przez co my możemy powrócić do walki. Nie muszę mówić, że ten system rażąco wypływa na poziom trudności, ponieważ z towarzyszem u boku gracz bardziej będzie podejmował decyzję z gatunku: „a może by tak rzucić się na grupę przeciwników?”. Jeśli jednak ktoś jest purystą jeśli chodzi o gry z soulslike, to nic nie stoi na przeszkodzie by podróżować samotnie.
Drugą zmianą względem klasycznych soulsów jest fakt obecności klas. Z racji tego, że jesteśmy wybrańcami/jedyną nadzieją ludzkości, to możemy przyjmować wspomnienia poległych w walce revenantów. Tym samym możemy w locie zmieniać klasy naszej postaci, co jest bardzo przyjemnym aspektem, ponieważ przez całą grę możemy eksperymentować z różnym wachlarzem uzbrojenia bądź odzienia. Jedynym minusem w przypadku odzyskiwania potrzebnych wspomnień jest fakt, że za każdym razem musimy trafić do wizualizacji wydarzeń, które dana postać przeżyła.
Sam koncept jest bardzo ciekawy, ponieważ kroczymy powoli w rytm nastrojowej muzyki obserwując co przeżyli dani bohaterowie. Niestety, kiedy mamy na przykład cztery wspomnienia pod rząd, to w połowie zaczynamy odczuwać znużenie całym procesem. Na szczęście niektóre mniej ważne wspominki można pominąć, jeśli jednak ktoś chce poznać fabułę omawianego tytułu w stu procentach to musi przygotować się na długie astralne spacery.
Co do oprawy audiowizualnej, to niestety nie jest aż tak różowo. Nie można się przyczepić do obranej ścieżki artystycznej, ponieważ wydarzenia, których jesteśmy świadkami pasują idealnie do konwencji mangi i anime. Złego słowa nie mogę też powiedzieć o projektach bohaterów, a w szczególności bossów. Zgrzytem, który pojawia się podczas rozgrywki jest natomiast fakt, że lwią część zabawy spędzimy w lokacjach z gatunku – ruiny miast w pięciu smakach. Na szczęście kiedy naszym oczom ukaże się Katedra Tajemnej Krwi czy Miasto Spowite w płomieniach to efekt znużenia znika, jednak z tyłu głowy nadal wiemy, że duża część gry rozgrywa się na zgliszczach dawnej cywilizacji. Tym co jednak najbardziej kuje w oczy jest zaplecze techniczne produkcji.
Od pewnego czasu normą jest fakt, że tytuły na bazowym PlayStation 4 mają problemy z wydajnością. Code Vein nie jest w tym przypadku wyjątkiem, ponieważ co pewien czas możemy zostać zaatakowani widocznymi spadkami płynności. Sytuacja jest o tyle dziwna, że w sporadycznych momentach tytuł zaczyna celować w magiczne 60 klatek, jednak są to chwile na tyle ulotne, że można o tym szybko zapomnieć. Na zakończenie warto dodać, że twórcy nie uporali się z problem, który trawi tytuł od pierwszych beta-testów. Chodzi oczywiście o doczytujące się tekstury. Najbardziej komiczny w całej sytuacji jest fakt, że dochodzi do nich dokładnie w tych samych momentach jak w przypadku jednego z zamkniętych beta-testów.
Oczywiście mógłbym jeszcze długo pochylać się nad tym co zagrało bądź nie zagrało w nowym dziele Japończyków. Uważam jednak, że w ogólnym rozrachunku, produkcja pomimo czerpania całymi garściami z innych soulslike’ów, dzięki obranemu stylowi graficznemu, oraz kilku odmiennym założeniom, wyróżnia się na tle konkurencji. Oczywiście żeby w 100 procentach cieszyć się z nowej produkcji Bandai Namco należy mieć wysoką tolerancję na czynnik anime bądź lubować się obranej konwencji.
Egzemplarz do recenzji dostarczyła Cenega

Dodaj komentarz