Defunct, jedyna gra studia Freshly Squeezed, pojawiła się w styczniu 2016 na Steamie, a po prawie dwóch latach, w grudniu 2017 na Xbox One i PlayStation 4. Na stronie wydawcy czytamy, że jest to indie przygodówka w stylu Sonica… ale nie wierzcie.
Cechy gry Defunct:
- Szybka rozgrywka z wyjątkową „grawitacją”.
- 11 zróżnicowanych poziomów o unikalnych klimatach, biomach i wyzwaniach.
- Skórki głównej postaci do odblokowania.
- Triki do odblokowania, którymi pokażesz wszystkim, jak TO się robi!
- Rywalizacja o najlepsze czasy w trybie próby czasowej (z dodatkowymi 5 poziomami).
Szybka rozgrywka? Tak. Przejście gry zajmuje półtorej godziny, licząc dziesiątki zginięć, kilogramy frustracji i kilkanaście zabłądzeń. W kwestii „szybkości” naszej postaci, to zdecydowanie częściej będzie was doprowadzać do szału jej powolność, niż będziecie mieć okazje poczuć „wiatr we włosach”, tfu, w kontrolerze.
11 zróżnicowanych poziomów…? Tak, poziomów jest 11. Różnice zauważycie między połową, a często nawet nie zauważycie, że wkroczyliście na kolejny poziom – powie Wam o tym tylko wyzerowana liczba zebranych przedmiotów.
Pozostałe „cechy” to tylko kosmetyka gry. Wykonywanie tricków da nam dwa osiągnięcia, pierwsze za pierwszą akrobację, drugie za dwie wykonane podczas jednego lotu. Woo-hoo. Tryb próby czasowej to raczej coś dla masochistów, bo po przejściu gry kompletnie nie poczułam potrzeby sprawdzenia swojej prędkości. Przejechałam się kilka razy, żeby sprawdzić poziom trudności, więcej nie wrócę.
„Fabuła”
Mocno ujęta w cudzysłów. Jest sobie nasz czerwony robocik, ma zepsuty silniczek. Na pierwszym poziomie zbiera „klocki” potrzebne do odblokowania przejścia, później twórcy już o tym kompletnie zapomnieli. Później gdzieś ucieka nasz „statek matka”. Czasem go widujemy gdzieś na niebie i staramy się dogonić. Gra kończy się w tym samym miejscu, w którym ją zaczęliśmy.
Rozgrywka
Poruszamy się naszym jednokołowym robocikiem po mapie. Mamy górki i dołki, „zwłoki” innych robocików, zniszczone samochody i wszędzie bannery reklamowe jednej firmy produkującej farbę. Trochę elementów przyrody, które będą nam zakłócać jazdę, kuleczki z boostami prędkości, później też turbodoładowanie i strategicznie istotne czerwone bomby. Przedmioty kolekcjonerskie zaznaczone są pomarańczowym światłem, a checkpoint to taka świecąca tuba. Jeździmy więc w górę i w dół, i tylko RAZ musimy użyć mózgu, żeby przejść dalej.
Grafika
Mamy rok 2018, gra wyszła, już nawet liczmy datę Steamową, w 2016. Wygląda, jakby wydana została w 2002 maksymalnie. Kanciaste tekstury, które wyglądają jak wyciągnięcie z Kangurka Kao, pierwszego. Twórcy próbują porównywać się z Soniciem – wersja z 2006 roku wyglądała o niebo lepiej niż to, a gra zajmuje prawie 3 GB.
Muzyka
Czasem coś słychać i jest fajnie. Przypomina klimatem stare gierki, zazwyczaj nawet pasuje.
Sterowanie
Chyba największy koszmar jeśli chodzi o ten tytuł. Przyspieszanie na klawiszu B, zamiast na łopatkach, gdzie z prawej strony przypisana jest akcja „grawitowania” czyli ciskania naszego pojazdu do ziemi. Po lewej stronie mamy korzystanie z turbodoładowania, które włącza się dopiero na dalszych etapach rozgrywki. „Magnetyzowanie” to koszmar, trzeba jednocześnie sterować analogiem z wciśniętym na kontrolerze Xbox One Y + B. Można sobie palce połamać, szczególnie, jeśli próbuje się w tych warunkach skoczyć – klawiszem A.
Ogólnie
Defunct jak dla mnie, nawet nie miał potencjału. Nie wiem, czy to bardziej zręcznościówka przy przygodówka, czy może gra wyścigowa, skoro mamy tryb gry na czas, kiedy to musimy przejechać z punktu A do B. I chociaż nie wymagam, by gra prowadziła graczy za rączkę, to przez większość czasu jeździmy po mapie nie wiedząc, gdzie mamy się udać. Jak dobrze się zakręcimy, to nawet nie wiemy, w którą stronę jest dom. Fakt, że otoczenie składa się z kilkunastu różnych assetsów i kilkukrotnie trafiamy na ten sam banner reklamowy firmy robiącej farby i pordzewiałe samochody, wcale nie ułatwia nawigacji. Niektóre sekcje wyglądają tak, jakbyśmy mieli się do nich udać, bo może tam jest następny etap, choć może tak nie jest? Stracimy kilkanaście minut na powtarzaniu wciąż tych samych skoków, by olać, pójść dalej i pół godziny później dowiedzieć się, że w sumie, żeby przedostać się na drugą stronę rzeki, potrzebujemy najpierw skończyć grę.
Sam świat przedstawiony w grze jest… dziwny. Z jednej strony te robociki, które chyba powstały przez fanów Claptrapa z Borderlandsów, z drugiej takie mniejsze robociki, bardziej przypominające „klasyczne” roboty. Lekko futurystyczne o obłych głowach, wciśnięte w białą obudowę z plastiku. Niektóre żyją i będą się z Wami zderzać (co jest denerwujące), niektóre są nieżywe. Świat z jednej strony jest światem robotów, gdzie mijamy „piach” pełen kół zębatych, sklepy dla robotów, same roboty, a z drugiej strony mamy ten sklep z farbą (z człowiekiem na grafice), samochody i drzewa. Mam mieszane uczucia.
Jedynym ciekawym elementem gry są te czerwone kulki, które trzeba rozbić, żeby przywrócić zasilanie do przewodów, które szybciej przemieszczają nas po mapie.
Za grę dziękujemy Soedesco, wydawcy gry.
Dodaj komentarz