Gdy pierwsze doniesienia na temat World of Final Fantasy do mnie dotarły, byłam sceptyczna. Chibi (znany głównie z mangi styl, w którym postać ma bardzo dużą, nieproporcjonalną do korpusu głowę) stylistyka i nowi bohaterowie bardziej kojarzyli mi się z Kingdom Hearts, niż serią Final Fantasy. Brak normalnych form kolejnych postaci z flagowej serii, możliwość łapania stworków, które walczą z nami w drużynie, nie napawały mnie optymizmem. Bardzo podobała mi się opcja werbowania stworów w Final Fantasy XIII-2, jednak tam wymagało to odrobinę więcej taktyki. Z każdym kolejnym materiałem czekałam na tę grę i byłam ciekawa jak pomysł się rozwinie.
Nadszedł dzień premiery, odpaliłam, spędziłam w świecie Grymoire godzinę, dwie, trzy… i kolejne. Dobrze, że następnego dnia była sobota. Wszystkie moje obawy poszły w niepamięć i zakochałam się w tym magicznym świecie, który choć nie należy do kanonu Final Fantasy, to nie mógł go piękniej uhonorować.
Główni bohaterowie Lann i Reynn to bliźniaki, które teoretycznie niczym się nie wyróżniają. Mają ogromne znamiona na rękach, przez co były wyśmiewane w dzieciństwie, poza tym wiodą zwykłe życie. Przynajmniej tak im się wydaje, bo przecież mamy do czynienia z japońskim RPG gdzie nic nie jest oczywiste. Od pojawiającej się nie wiadomo skąd postaci dowiadujemy się, że istnieje świat Grymoire, który potrzebuje naszej pomocy. Wspomniana pomoc jest na początku motywacją drugiej kategorii, przede wszystkim bohaterowie chcą odzyskać utraconą pamięć. Ma im w tym pomóc ich unikatowy dar – otóż są w stanie zjednać sobie stwory zamieszkujące Grymoire. Czy w ilościach zebranych stwórów jest klucz do ich wspomnień? Wyruszamy razem z nimi na przygodę, by się tego dowiedzieć. Po samym świecie możemy podróżować w dwojakiej formie, – jako pełne sylwetki, oraz ich chibi odpowiedniki. Nie dość, że ma to znaczenie taktyczne, to jeszcze zostało dobrze wplecione w fabułę. Szybko dowiadujemy się, że w pełnej formie dla innych mieszkańców jawimy się, jako giganci, o których każdy zna legendę. Przypowieść głosi, że świat zostanie uratowany przez olbrzymów posiadających niezwykły dar łapania i trenowania mirage’y. Przypadek? Chyba nie. W ten oto sposób zostajemy mianowani wybawcami i wyruszamy w podróż, by odnaleźć kryjówkę złego imperatora podbijającego królestwo po królestwie. Czy nasi bohaterowie podołają tej misji? Czy zgubią się po drodze i zapomną, po co właściwie przybyli do tego świata? Tego dowiedziecie się już grając sami.
A grać warto. Szczególnie dla fanów flagowej serii. Jeśli chodzi o rozgrywkę, to dostajemy model klasycznego japońskiego rpga z turowymi walkami. Możemy dać sobie czas na zastanowienie przed każdą decyzją, lub używać znanego choćby z FFXIII systemu ATB, gdzie przeciwnicy nie czekają na nasze decyzje. W walkach wspomagają nas wcześniej złapane mirage. Różnią się one nie tylko wyglądem i atakami, ale też rozmiarami. Większość z nich możemy również ewoluować, co daje nam duże pole do konfigurowania drużyny bojowej. Wspomniałam o rozmiarze również z tego powodu, że bliźniacy mogą walczyć w dużej formie jak i chibi wersjach. W każdej z tych sytuacji zajmują inne miejsce w wieżyczce bojowej, w małej formie mogą mieć na głowie mirage rozmiaru małym i stać na rozmiarze dużym. W dużej mamy na głowach stworki w gabarytach średnim i małym. Patrząc na to, że w całej grze możemy złapać ponad 200 różnych okazów, daje nam to ogromne możliwości taktyczne. Nasze umiejętności i statystyki są w głównej mierze uzależnione od udanych łowów. Lann i Ryan nie posiadają żadnych natywnych zdolności i bez mirage’y nie zajdziemy daleko. W miarę jak zdobywamy doświadczenie, nabijamy kolejne poziomy rozwijamy naszą gromadkę i zwiększamy jej potencjał bojowy. Nie wszyscy mogą jednak podróżować z nami, więc trzeba uważać, kogo mamy zawsze pod ręką. Tym bardziej polecam wyrobić sobie nawyk zaglądania do statystyk nowo złapanych mirage’y, nikt nie chce tracić czasu na rozwijanie stworka, który ostatecznie nie przyda mu się w przyszłości.
Co gra oferuje nam jeszcze poza walką? Przede wszystkim ogromny świat, podzielony na rejony, miasta i lochy. Na szczęście istnieje opcja szybkiego przemieszczania się, więc nie bójcie się krążenia po nieinteresujących Was obszarach. Tak jak w klasycznych Final Fantasy, gra raczy nas losowymi walkami w lochach, przez co nigdy nie wiemy, co mamy okazję złapać. Zdarzało mi się nie raz krążyć korytarzami w poszukiwaniu rzadkiego miraga, lub też wracać w te same miejsca by odblokować sekretne lokacje. Większość lochów posiada pomieszczenia wypełnione skarbami lub mocniejszymi przeciwnikami, którzy oferują dużo więcej doświadczenia. Kilka lokacji było naprawdę ciekawych i atrakcyjnych wizualnie, przez co eksploracja sprawiała mi tylko frajdę. Zdarzały się też lochy, okropnie wtórne, które nic ciekawego w sobie nie miały i liczyłam tylko, że szybko się skończą. Cóż, nie może być idealnie, ale ogólnie miałam bardziej pozytywne niż negatywne odczucia.
Jeśli myślicie, że poświęcę jeszcze akapit na bronie i ekwipunek to niestety muszę Was zmartwić. Jedynym orężem jak i tarczą rodzeństwa są mirage. Nie czyni to z nas bogaczy, którzy nie mają, na co wydawać zdobytego gil. Przy sobie możemy posiadać ograniczoną ilość stworków, dlatego mamy możliwość kupować jednorazowe zaklęcia, nacechowane jakimś żywiołem. Jest to w pewnym sensie ułatwienie, które pozwala inwestować w stały skład, mimo różnie nacechowanych lochów i zmiennych atrybutów przeciwników. Każdego z naszych małych pomocników łapiemy w inny sposób – osłabiamy je, nakładamy konkretne negatywne statusy, czy też czasem musimy zastosować atak konkretnego żywiołu. Dlatego warto zawsze mieć zaklęcia przy sobie.
Ten z początku prosty system rozwoju drużyny, zyskuje z każdą kolejną godziną. Trafiamy na coraz ciekawsze mirage, dowiadujemy się, że nie wszystkie mogą ewoluować po prostu przez dobicie odpowiedniego poziomu. Czasami rodzina jednego gatunku rozproszona jest na tyle gałęzi, że wypełnienie całej siatki umiejętności wydaje nam się niemożliwe. Dodam jeszcze, że stworki mają swój poziom synchronizacji, mogą też osiągnąć poziom mistrzowski. Brzmi jak długie godziny zbierania doświadczenia i biegania w kółko za walkami? Może to tak wyglądać, jeśli tylko macie chrapkę na 100% tego, co oferuje Wam ten tytuł.
Przede wszystkim World of Final Fantasy to piękna laurka dla fanów serii. Znajdziemy tutaj ogromną ilość odniesień do części należących do kanonu, i nie mówię tutaj o tym, że spotykamy znane nam twarze. Mamy do czynienia z parafrazą kultowych cytatów, czy odtworzeniem całych scen. Wszystkim fanom FFX szczególnie polecam scenę, kiedy bliźniaki trafiają pierwszy raz do Besaid. Szkoda tylko, że przy całej tej otoczce nasi główni bohaterowi wypadają dość płytko. Właściwie aż do końcowych scen niewiele interesowało mnie, czy wypełnią swój główny cel podróży, czy odnajdą wspomnienia i dowiedzą się, kim są. Aby naprawdę się z nimi zżyć należy dotrzeć do prawdziwego zakończenia gry. Tutaj też nie musicie się o nic martwić – po zaliczeniu tego normalnego, gra zaprowadzi Was za rączkę do właściwego zakończenia. Z jednej strony uważam, że to za proste, z drugiej cieszę się, że twórcy zastosowali taki zabieg. W pewnym sensie zrehabilitowali się za niepoświęcanie wystarczającej uwagi bohaterom i zmuszają gracza do zbliżenia się do nich.
Trudno mi tę grę ocenić. Jako wierna fanka serii dostałam w tej produkcji tyle, że ochoczo rzuciłabym bardzo wysoką ocenę. Jestem jednak zdania, że dobra gra to nie tytuł, który bazuje na nostalgii a na mechanice i oryginalności. Przez nawiązania do flagowych części Final Fantasy tytuł jest solidnym 8.5. Niestety bez tej otoczki, dostalibyśmy tylko staro szkolnego japońskiego rpga z połączeniem pokemonów. Czy grałabym w niego wtedy równie chętnie? Wątpię. Jakie w takim razie szanse na zachwyt ma gracz z ulicy, który szuka całościowego doznania zamkniętego w kodzie tylko tej jednej produkcji? Niewielkie. Smutno mi to przyznać, ale gdyby rozwiązania, które oferuje nam gra wyjąć z uniwersum Final Fantasy to ani ja, ani większość z Was nie zarwałaby dla tego tytułu nocy.
Bardzo dziękuję Square-Enix za tę laurkę. Z przyjemnością będę do niej wracać i chętnie ujrzę kontynuację. Tym bardziej przykro mi, że wchodząc na główną stronę portalu zobaczycie ocenę 6.5, Niestety sumienie nie pozwala mi na świecenie tymi dodatkowymi dwoma oczkami, które tytuł zyskuje dzięki umieszczeniu go w znanym uniwersum. Sobie i Wam życzę więcej takich produkcji, myślę, że każda duża seria zasługuje by ją uhonorować w ten sposób.
Ocena portalu: 6.5 (+2 dla fanów serii)
Za udostępnienie gry dziękujemy wydawcy, firmie Cenega
PS. Rikku w FFX nie chcąc odwiedzić Farplane by spotkać się ze zmarłymi bliskimi motywuje swoją decyzję wypowiedzią „ Memories are nice but thats all they are”. Przypominam o nim, bo uważam, że jest bardzo adekwatny kiedy mówimy o World of Final Fantasy.
Dodaj komentarz