Wreszcie kupiłem „The Crew”!
Brakowało mi przez długi czas gier wyścigowych na konsolach nowej generacji. Dorwałem się do Drivecluba w dzień premiery i kiedy tylko wystąpiły znane wszystkim doskonale mankamenty, zaniechałem gry na miesiąc czy dwa. Wróciłem, pograłem, ale wybór padł w końcu na „The Crew”.
O dostęp do beta testów walczyłem jak lew. MMO w świecie wyścigów samochodowych wyglądało jak spełnienie moich marzeń. Jednak kiedy wsiadłem już do samochodu i wkroczyłem na rozległą mapę Stanów Zjednoczonych, zaczęło brakować czasu. Na poważnie zabrałem się więc za grę, dopiero gdy w moje ręce wpadła pełnoprawna, pudełkowa wersja „The Crew”.
Możecie w to nie uwierzyć, ale w ten wielki świat wpisana jest nawet fabuła. Denna i sztampowa fabuła. Jesteśmy policjantem, który działa na dwa fronty. Wchodzimy w świat różnego rodzaju wyścigów, przestępczości oraz wykonujemy zadania dla typów spod ciemnej gwiazdy, jednocześnie zdając raport szefostwu. Nuda. Fabularnie gra leży tak bardzo, że większość dialogów odbywa się podczas jazdy, sceny przerywnikowe trwają góra dziesięć sekund, a czasami i tyle nie udało mi się wytrzymać.
Nie o fabułę tutaj się rozchodzi. Do tej pory udało mi się zwiedzić większość wschodniej części Stanów Zjednoczonych. Byłem między innymi w Chicago, Waszyngtonie i Nowym Jorku. Po mapie wędrujemy, wykonując kolejne wyścigi fabularne. Oprócz tego rozsiane są liczne wyzwania, które rozpoczynamy wjeżdżając z wirtualną bramkę. Czasami trzeba trzymać się odpowiedniego toru jazdy, czasem wykonać jak najdalszy skok czy też przejeżdżać przez wyznaczone punkty. Im lepszy wynik uzyskamy, tym mocniejsze ulepszenia zyskamy.
I tutaj przechodzimy do jednego z ważniejszych aspektów, czyli tuningowania naszych samochodów. Odbywa się to głównie za pomocą wykonywanych zadań i wyścigów. Nie możemy pojechać do warsztatu i zamontować najlepszych części w zamian za pieniądze. Gotówka służy nam głównie do kupowania kolejnych aut i pakietów, które decydują o tym, jakie będzie ich przeznaczenie (offroad, onroad, wyścigi torowe, wyczynowe).
Największą przyjemność sprawia jednak sama jazda po USA. Nie wykonałem do tej pory praktycznie żadnej szybkiej podróży. Pokonuję kolejne kilometry, rozglądając się na boki i odwiedzając punkty zainteresowania, które w kilku słowach przybliżają nam okolicę, w jakiej się znajdujemy. Wszystko wygląda całkiem nieźle. Każde miasto można bardzo łatwo rozpoznać. Byłem w większości z tych miast i już samo rozmieszczenie budynków potrafi przypomnieć słoneczną Florydę czy piękną plażę LA. Same modele samochodów nie robią wielkiego wrażenia, a zniszczenia pozostawiają wiele do życzenia, to gra skutecznie odwraca naszą uwagę od największych braków.
Nie napotkałem do tej pory żadnych istotnych mankamentów, ale znalazłem aspekty, które chętnie bym zmienił. Poziom trudności jest za niski. „The Crew” cierpi na typowy problem gier MMO. Eksplorowałem praktycznie wszystko. Szukałem punktów odsłaniających dalsze zakamarki mapy, robiłem większość wyzwań i zbierałem części. Nie osiągałem kosmicznych wyników, ale starałem się zyskać te ulepszenia, które jakoś wpłynęłyby na ogólny poziom mojego samochodu. W rezultacie, jeżeli misja fabularna wymaga poziomu w wysokości 175, ja jestem gdzieś w okolicach 300.
Kolejnym problemem są same wyzwania. Na levelu 10 zapędziłem się w okolice Waszyngtonu, gdzie przejeżdżałem przez zadania z częściami na poziom co najmniej 20. Mogłem bez problemu wziąć w nich udział, zdobyć złoty medal i zatrzymać ulepszenie w swoim garażu. Jaki w tym sens? Brakuje jakichś ograniczeń. Może zamknięcie świata i uzależnienie wstępu od określonego levelu nie jest dobrym pomysłem, ale poprzeczka powinna zostać postawiona wyżej.
Moje pierwsze wrażenia są naprawdę bardzo dobre. Kiedy patrzę na mapę i zdaję sobie sprawę, ile jeszcze zostało do odkrycia, cieszę się na samą myśl. Jeżdżę po Stanach, robię wyzwania, okazjonalnie dołączam do jakiejś ekipy i ścigam się ze znajomymi. Nie udało mi się jeszcze odkryć, na czym polegają frakcje i zaangażować się w PVE czy PVP, ale na to jeszcze przyjdzie czas. Na razie czekam na Las Vegas.
Dodaj komentarz