Ravenswatch przedstawiciel gatunku roguelike, przeżywającego w tej chwili swój złoty wiek. Za kilka tygodni na The Game Awards zobaczymy starcie zrobionego przez jedną osobę Balatro z takimi tytanami, jak Final Fantasy 7 Rebirth czy ukochany przez recenzentów Astro Bot. Ponadto nieustająca popularność tytułów takich jak Hades czy Slay the Spire na Twitchu nie pozostawia wątpliwości. Roguelike ma się dobrze i nigdzie się nie wybiera.
Francuscy twórcy ze studia Passtech Games znani z wysoko ocenianego Curse of the Dead Gods po raz kolejny serwują nam produkcję z tego gatunku. Ravenswatch to hack’n’slash w stylu Diablo z elementami roguelike’a akcji pokroju Hadesa. Czy Krucza Straż da radę wyróżnić się w nasyconym jak nigdy gatunku? Przekonajmy się.
Na granicy jawy i Koszmaru
Akcja Ravenswatch dzieje się w magicznej krainie Reverie, którą zamieszkują bohaterowie rozmaitych baśni i legend. Kiedy świat zostaje opanowany przez Koszmar siejący spustoszenie w naturze. Zwierzęta wymierają, a ludzie tracą umysły, stając się groteskowymi bestiami. Jedyną nadzieją dla Reverie jest Krucza Straż — kolektyw fantastycznych postaci, które użyją swoich umiejętności do walki z Koszmarem.
Fabuła Ravenswatch jest, podobnie jak w poprzedniej grze studia, całkiem uboga. Przy pierwszym uruchomieniu tytułu dostajemy ładnie zanimowany film, który wprowadza nas do świata Reverie i pokazuje kilku dostępnych bohaterów. Poza tym jednak nie uświadczymy tu skrupulatnie prowadzonej narracji. W zasadzie jedyny strzępek światoopowieści, jaki dostajemy, to notatki opowiadające o historii postaci, które odblokujemy wraz z kolejnymi poziomami doświadczenia. W tym gatunku jednak osobiście nie widzę nic złego w odstawieniu fabuły na bok. Gray tego typu kocham z powodu rozgrywki, niżeli wielkiej i rozgałęzionej historii. Jak bowiem wypada tu gameplay?
Za dnia pięknością, w nocy zaś szkaradą
Ravenswatch w rozgrywce bardzo przypomina wcześniej przeze mnie wspomniane połączenie Diablo oraz Hadesa. Naszym głównym celem jest pokonanie ucieleśnienia Koszmaru, które wyłania się z mrocznej przestrzeni na końcu każdego z trzech aktów. Zanim jednak zmierzymy się z koszmarem, spędzimy trzy growe dni na jak najlepszym przygotowaniu się na trudną walkę z bossem.
Każdy cykl zaczyna się od wybrania pierwszego talentu postaci, podobnie jak w Hadesie. Potem zostajemy wypuszczeni na losowo wygenerowany poziom wypełniony różnymi ulepszeniami, które pomogą nam w dalszej walce. Możemy znaleźć między innymi studzienki zwiększające maksymalną liczbę punktów życia oraz książki dające talenty po pokonaniu określonej ilości przeciwników.
Ciekawym elementem rozgrywki jest tu cykl dobowy, który może mieć zaskakująco duży wpływ na umiejętności postaci. Sztandarowym przykładem jest tu Scarlet. Bohaterka za dnia zwinnie przemyka przez zastępy potworów, a w nocy zmienia się w krwiożerczego wilkołaka regenerującego zdrowie rozszarpywaniem wrogów.
Miecze, szpony, sople i flety
W Ravenswatch mamy do dyspozycji początkowo czterech bohaterów, a w miarę postępów liczbę tę zwiększymy do dziewięciu. Jednym z nich jest wspomniana Scarlet, która oferuje zbalansowany gameplay łączący walkę w zwarciu z szybkimi ruchami ucieczki. Flecista swoją muzyką może osłabiać wrogów, jednak grając samemu zdaje się być całkiem słabą postacią. Zwłaszcza w porównaniu z Beowulfem, którego wielki miecz nie tylko sieka, ale też podpala monstra. Moją ulubioną postacią z początkowej czwórki okazała się Królowa Śniegu. Z początku potrzeba zajęcia statycznej pozycji do strzelania wydawała mi się dużym utrudnieniem. Po zrozumieniu jej zestawu umiejętności gameplay Królową wreszcie kliknął, i wywijałem efektowne slalomy na fali lodu między przeciwnikami, niczym Mrożon w Iniemamocnych.
Zanim doszedłem do pełnego zrozumienia talentów mojej ulubionej postaci, musiałem jednak spędzić trochę czasu, nieporadnie i losowo wybierając kolejne ulepszenia, zupełnie nie pojmując ich działania. Tu tkwi jeden z największych mankamentów produkcji Passtech Games: wszechobecne skonfundowanie. Nie mam nic przeciwko grom, które nie odkrywają od razu wszystkich kart przed graczem. Ba, uwielbiam wręcz tytuły skupione na kultywowaniu mojej wiedzy i umiejętności, takie jak Outer Wilds czy Sifu. Trudno mi jednak zrozumieć decyzję o braku dostępu do naszego aktualnego zestawu umiejętności z poziomu rozgrywki. Możemy co prawda przejrzeć opisy w menu gry między kolejnymi podejściami, ale są one dosyć niezrozumiałe i wprowadzające w jeszcze większe zakłopotanie.
Widoki jak z bajki
Technicznie recenzowana produkcja stoi na w miarę dobrym poziomie, choć miałem z nią kilka pomniejszych problemów. Na wstępie dosyć mocno zasmucił mnie brak jakichkolwiek opcji dostępności poza wyłączeniem drgań ekranu i włączeniem napisów. Po grze w 2024 roku spodziewałbym się minimum udogodnień wizualnych i transkrypcji. Poza tym zaskoczyły mnie też stosunkowo długie czasy ładowania jak na grę natywną dla PS5.
Warstwa wizualna Ravenswatch jest… Poprawna. Jeśli graliście w Curse of the Dead Gods, to jesteście już zaznajomieni ze stylem artystycznym gier Passtech Games. Kolory są tu wyprane, mgła gęsta, a potwory szkaradne jak noc. Projekty postaci są natomiast naprawdę ładne i szczegółowe, jednocześnie jasno nawiązując do charakterystycznej stylistyki twórców. Szkoda jednak, że w zasadzie wszystkie lokacje są szaro-bure, na czym cierpi różnorodność doświadczenia w gatunku, u którego podstaw leży właśnie wariacja.
W Kruczej Straży bywa różnie…
Warto się przyjrzeć na koniec właśnie owej wariacji jako wyznacznikowi, czy Ravenswatch to dobry roguelike. Każda z postaci oferuje bardzo zróżnicowany wachlarz umiejętności, co przekłada się na co najmniej dziewięć unikatowych przejść. Ponadto w toku rozgrywki nowe ulepszenia w moim doświadczeniu wpłynęły na gameplay na tyle mocno, że na spokojnie możemy tę liczbę potroić. Kiedy weźmiemy też pod uwagę możliwość zabawy z trzema innymi graczami (niestety tylko online), Krucza Straż może zaoferować nam dobre 50 godzin rozgrywki. W moim odczuciu to całkiem dobry wynik jak na roguelike’a. Fani trudnych wyzwań mogą dodatkowo jeszcze bardziej wydłużyć doświadczenie modyfikatorami rozgrywki.
Kruczek tkwi w szczegółach
Ravenswatch to gra, która w moim odczuciu bez wstydu może konkurować z gigantami gatunku pokroju Hadesa czy Dead Cells. Może i nie znajdziemy tu opcji romansowych czy kolaboracji z ulubionymi tytułami graczy. Znajdziemy natomiast naprawdę dopracowaną rozgrywkę, która wciągnęła mnie i złapała jak muchę na lep. Z niecierpliwością czekam jedynie na port mobilny, który na pewno będzie powodem wielu nieprzespanych nocy z nosem wlepionym w ekran mojego Switcha…
Grę do recenzji dostarczył Retall.
Dodaj komentarz