Final Fantasy VII jest dla mnie grą wyjątkowo ważną. Jak wielu graczy, tak i ja właśnie od „siódemki” rozpoczynałem swoją przygodę z japońskimi RPG. Miłość pozostała, nostalgia także. Jednocześnie trudno zaprzeczyć, że ta odsłona wprowadziła gatunek w nowe czasy i do dziś stanowi jedną z najważniejszych gier jakie kiedykolwiek powstały.
Kult. Uwaga nie ruszać!
Szturchanie choćby patykiem kultowego dzieła jest bardzo ryzykownym przedsięwzięciem. Udowodniło to już Remake, które podzieliło fanów siódemki. Samo rozbicie siódemki na trzy części było kontrowersyjnym pomysłem i tak naprawdę dopiero ukończenie Remake dawało obraz tego jak z wielkim projektem będziemy mieli do czynienia. Grając w Final Fantasy VII Rebirth jesteśmy jeszcze bardziej w stanie to docenić.
Midgar w oryginalne nie był aż tak wielką lokacją i z tego powodu twórcy odświeżonej wersji zmuszeni byli wiele zawartości wymyślić od podstaw. Jednym spodobało się takie rozwiązanie, inni zaczęli kręcić nosem. Jak ze wszystkim, opinii było tyle samo co osób grających. Początkowe zmiany zdawały się jedynie wybrykami Nomury i spółki, jednak z czasem wyszło szydło z worka. Nowa trylogia nie tyle jest odświeżeniem Final Fantasy VII, co ukazaniem jej alternatywnej wersji. Rebirth jeszcze bardziej poszerza uniwersum, choć może w tym przypadku powinienem napisać multiwersum siódemki. Jednak tym razem autorzy nie musieli wymyślać koła na nowo.
Uważałem, że kilka rozdziałów w Remake było niepotrzebnych i powstały wyłącznie by przedłużyć czas rozgrywki. Co było zrozumiałe bo zaprezentowano nam „zaledwie” stolicę świata Final Fantasy VII. Z perspektywy czasy, znając już zawartość Rebirth bardziej doceniłem ówczesne zabiegi i sytuacje, które wówczas wydawały się wepchnięte na siłę lub kompletnie sensu pozbawione. Jednocześnie nadal uważam, że Nomura mocno w swoich wizjach odpływa i niestety druga część trylogii także czasami boryka się z jego wybujałą wyobraźnią. Twórca ewidentnie uwielbia wszystko komplikować, nawet w sytuacji gdy teoretycznie jest to niemożliwe. Może i dzięki temu niektóre sceny bywają bardziej widowiskowe – nie przeczę. Ale zamiast wodotrysków wolałbym większą spójność i poczucie sensu.
Odrodzenie?
Na szczęście poza kilkoma zaledwie momentami Rebirth jest wizją bardziej wierną oryginałowi i już od pierwszych minut daje się odczuć ducha starej siódemki. Zadaniem nowych sytuacji jest najczęściej pogłębienie zażyłości członków drużyny i przedstawieniem danego wydarzenia z innej perspektywy. Zresztą twórcy najwyraźniej wzięli sobie do serca krytykę i postanowili dokładnie przemeblować konstrukcję fabuły. Po niesamowitym prologu ta niejako dzieli się na dwa, przeplatające się narracje.
Większość czasu spędzimy biegając – lub w siodle chocobo – po większych, otwartych terenach, które zachwycają nie tylko swoim wykonaniem, ale także mnogością przeróżnych atrakcji. Rebirth w piękny sposób podgląda i czerpie garściami z najlepszych rozwiązań nie tylko gier RPG, ale także „piaskownic”. Wychodzi to tytułowi zdecydowanie na dobre. Skanowanie okolicy dzięki wieżom niczym w Assassin’s Creed? Jest. Śledzenie słodkich stworzeń, które prowadzą nas w ciekawe miejsca, niczym w Ghost of Tsushima? Jest. Oj czego tu niema?! Wyzwania walki, badania kryształów mako, walki z opcjonalnymi bossami, łapanie mooglesówo i szukanie artefaktów, to tylko nieliczne i najczęstsze aktywności. Do innych należą idealnie dopasowane do danego regionu minigry, które najczęściej same w sobie posiadają mikro historię.
Eksploracja świata jest fantastyczna i nie nuży nawet po wielu godzinach. Zawsze łapałem się na tym, że odkrywałem coś nowego za rogiem lub po prostu ze zdumieniem podziwiałem krajobrazy zrodzone w umysłach autorów. Świat Rebirth jest przepiękny, a poszczególne regiony różnią się na tyle, że nie ma mowy o powtarzalności. Niewątpliwie dobrą opcją dla zbieraczy jest to, że po skończeniu danego rozdziału możemy z czasem powrócić do znanych lokacji by skończyć aktywności, które z jakiegoś powodu wyminęliśmy.
Final Fantasy VII Rebirth jest laurką dla wszystkich fanów
To w kwestii otwartych przestrzeni. Drugim, najważniejszym filarem tytułu są miasta i znane lokacje z oryginału, które skupiają się głównie na fabularnym aspekcie oraz umilają nam czas unikalnymi minigrami. A tych ostatnich jest zatrzęsienie. Do głównych należy karcianka Queen’s Blood, która idealnie nawiązuje do starych odsłon serii. Kolekcjonowanie kart i starcia z kolejnymi graczami uświadomiły mi jak bardzo brakowało mi takich atrakcji w poprzednich częściach. Ale… poczekajcie aż po wielu godzinach traficie w końcu do Costa del Sol i Gold Saucer! Zwłaszcza w znanym parku rozrywki spędziłem wiele godzin maksując wszystkie minigry i co za tym idzie zdobywając wszystkie nagrody. I ponownie, nawet nie będę zaczynał pisać jak te lokacje pięknie wyglądają, bo musiałbym chyba poświęcić temu cały osobny tekst. Wielokrotnie zbierałem szczękę z podłogi.
Nie będzie przesadą napisać, że Final Fantasy VII Rebirth to w chwili obecnej jedna z najładniejszych gier. Biorąc natomiast pod uwagę fakt, że w dużej mierze to tytuł o otwartej konstrukcji należą się wielkie brawa twórcom bo wykonali kawał niesamowitej pracy. Śmiem napisać, że konkurencja została pod wieloma względami pozostawiona w chmurze dymu za galopującym chocobo. Tu każdy kamień wydaje się być na właściwym miejscu. To świat, który aż chce się eksplorować, którego sekrety aż chce się odkrywać. Biorąc pod uwagę, że obecnie Cloud nauczył się także pływać, nic… no prawie nic nie stoi ku temu na przeszkodzie.
Final Fantasy VII Rebirth to także laurka dla wielbicieli nie tylko oryginału, ale także ogólnie gatunku. Ten wspaniały duch jRPG-ów sprzed lat jest wyraźnie wyczuwalny na każdym niemal kroku. Świetnym pomysłem jest także kontynuowanie najciekawszych wątków z Remake. W czasie podróży spotykamy wiele znajomych twarzy. Postacie drugoplanowe otrzymały swoje własne miejsce w świecie gry i autentycznie wielokrotnie cieszymy się lub uśmiechamy widząc jak dalej toczą się ich losy. Oczywiście pierwsze skrzypce gra ponownie uwielbiana przez graczy, siodełkowa drużyna. Ta nie bez przyczyny jest kultowa i Rebirth przypomniało mi ponownie dlaczego.
Najlepsza drużyna w świecie gier wideo
Red po prologu w końcu oficjalnie staje się członkiem zespołu i skrada serce ilekroć pojawia się na ekranie. Był on moim ulubieńcem już w oryginale, ale tego co uświadczyłem w Cosmo Conyon nie byłem w stanie przewidzieć. Już dawno tak się nie wzruszyłem… Yuffie jako opcjonalna postać w siódemce nigdy nie była jakoś mocno rozbudowana. Tym razem jest zgoła inaczej. Jeśli nie graliście w rozszerzenie z Remake to koniecznie musicie nadrobić braki, bowiem fabuła kontynuuje wątek młodej ninji z Wutai. Ogólnie dziewczyna to chodząca bomba i wszędzie jest jej pełno. Przy czym dodane relacje, chociażby z Barretem należą do jednych z najciekawszych w grze.
Zresztą nasz nieustraszony lider Avalanche również stał się bardziej wyrazisty i ciekawszy. Jest i Cait Sith, ze swoim pięknym szkockim akcentem i puchatym mooglesem w bonusie. Są też pozostali, choć nie zawsze w formie jakiej byście chcieli. Ot należy pamiętać, że to druga odsłona trylogii i na pełen skład jeszcze chwilę poczekamy.
Nie ma jednak tego złego. Najważniejsze, że tym razem każdy z grupy otrzymał pokaźny czas ekranowy. Każdym chociaż raz pokierujemy i poznamy na tyle by w pełni go polubić i docenić. W Rebirth zastosowano typowy system przyjaźni, który nabija się w zależności od udzielanych odpowiedzi Clouda w czasie rozmów. Lekko można sobie dopomóc także łączonymi atakami, nie jednak na tyle by przeważyć szalę jeśli kogoś wyjątkowo chłodno tratowaliście. Muszę przyznać, że u mnie relacje szły wyjątkowo równo, aczkolwiek Tifa i Red jako pierwsi dobili maksymalnej przyjaźni.
Magią, materią i Mieczem
Skoro już przy systemach jesteśmy, pochylmy się nieco nad mechaniką walki. Ta nie została jakoś drastycznie zmieniona w stosunku do Remake. Choć wielokrotnie można docenić pewne ustępstwa. Doszły chociażby materie, które umożliwiają postaciom wykonywanie automatyczne akcji, nie tylko magii jak poprzednio. Szczerze mówiąc nadal dziwi mnie fakt, że w grze nie ma chociaż prostego zarządzania inteligencją kompanów. No ale nie jest aż tak strasznie i da się to spokojnie przeżyć. Ataków specjalnych jest znacznie więcej, w tym przeróżne łączone z poszczególnymi postaciami i mocne, wspólne wykończenia. Zrezygnowano z ulepszania broni – to działa automatycznie. Zamiast tego w podobnym stylu odblokowujemy różne bonusy w księgach postaci. W teorii wychodzi nieco na to samo, w praktyce jednak umiejętności pozostają niezależnie od wyposażenia, a dodatkowo możemy na każdym orężu wybierać pasywne zdolności. Zatem otrzymujemy większy wachlarz w rozwoju postaci.
Pisałem już, że gra zachwyca. To prawda, Final Fantasy VII Rebirth to techniczny majstersztyk. Przez ponad 90 godzin nie uświadczyłem żadnego błędu. No chyba, że błędami nazwiemy przewalające się skrzynki i inne obiekty. Ale wówczas cała seria Soulsów musiałby zostać uznana za błąd techniczny (!) Graficznie na chwilę obecną mało która gra może równać się z Rebirth. Muzycznie? Czekam tylko aż udostępnią oficjalny album – chyba od słuchania aż zetrę swój internet. O ile na niektóre kompozycję w Remake kręciłem nosem, tak nowe aranżacje są zwyczajnie prześwietne i w niczym nie odstają od swoich klasycznych wersji. Powróciło też kilka utworów, ale stanowią one bardziej nawiązania do znanych osób lub sytuacji. Tak czy inaczej, jest na czym uszy zawiesić.
Final Fantasy VII Rebirth Ostateczną Fantazją?
Final Fantasy VII Rebirth to gra, o której można by mówić i pisać godzinami. Nie mamy jednak na tyle miejsca ani czasu. Zatem przejdźmy do konkretów. Czy jest to tytuł idealny? Oczywiście, że nie, takie nie istnieją. Jednocześnie przy swoim ogromie i mnogości pomysłów, a także samym wykonaniem jest to gra, która zasługuje na maksymalną notę. Mógłbym punktować pewne kwestie, ale wiecie co? Ilekroć marudziłem na jakiś szczegół pojawiało się pięć kolejnych rewelacyjnych, które zamykało mi usta. Po ponad 90 godzinach obcowania z tytułem śmiem twierdzić, że jeszcze nie poznałem jego prawdziwego bogactwa. Przez ten czas ani razu nie zaznałem nudy, przeżywałem skrajnie różne emocje i bawiłem się wyśmienicie.
Ja już swoją grę roku prawdopodobnie mam. Prawdopodobnie, tylko dlatego, że mamy dopiero marzec i jeszcze kilka premier, na które czekam przede mną. Niewątpliwie jednak to właśnie Rebirth będzie umilał mi większość tego oczekiwania. Jest to dzieło niezwykle złożone, wielkie, nie tylko objętością i aż strach pomyśleć jaki będzie finał tej znanej acz nieznanej historii. Piękna przygoda, której się nie zapomina.
Za kod do recenzji dziękujemy firmie CENEGA
Dodaj komentarz