Seria Yakuza, choć ma już bardzo wiele części, to na dobre zadomowiła się na starym kontynencie dopiero nie tak dawno. Przed szeroko promowanym Yakuza 0, tak naprawdę niewielu graczy dobrze znało ten cykl. Like a Dragon, w Japonii znany jako Yakuza 7, mocno odbiega od reszty części. Zaznacza nowy początek, a może nawet nowy kierunek, jaki może obrać cała gama kolejnych gier w tym uniwersum. Zapraszam do przeczytania recenzji Yakuza: Like a Dragon, żartu na 1 kwietnia, który okazał się prawdą.
Po pierwsze – nowy bohater
Poznajcie nowego protagonistę. Jest mu na imię Ichiban, co po japońsku oznacza „pierwszy”. Nie pomaga mu to jednak w życiu. Osierocony przez matkę pracującą w szarej strefie japońskiego sex biznesu wychowywał się pod okiem właściciela łaźni, w której działała jego rodzicielka. Po jej śmierci trafił na ulicę i przez własną głupotę wplątał się w konflikt między dwiema mafijnymi rodzinami. Jednak „nie ma tego złego,..”, bo dzięki temu poznał swojego idola i odnalazł miejsce w świecie. Brzmi sielankowo, a jednak wszystko musiało się popsuć. W ostatni dzień 2000 roku w jednej z ulic Kamurocho oddano strzał. Następnie głowa rodziny Arakawa wzywa naszego protagonistę, prosząc, by wziął to morderstwo na siebie, aby uchronić organizację przed skandalem. Ichiban oczywiście się zgadza i trafia do więzienia na 18 lat. Po wyjściu z zakładu karnego nic już nie jest takie, jakie było. Zmienił się świat dookoła, zmienili się ludzie, ale przede wszystkim – zmieniło się Kamurocho i rodzina Arakawa. A przecież były to jedyne stałe w jego burzliwym życiu.
Po drugie – nowe środowisko
Pod więzienną bramą czeka na nas Adach, były detektyw, który potrzebuje naszej pomocy. Opowiada niestworzone historie, jak to nasz szef, idol, głowa rodu Arakawa sprzedał swój klan i zaskarbił przy okazji wysoką posadę u wrogiej frakcji. Jako człowiek honoru, w całości oddany ideałom, nie wierzymy mu ani przez chwilę i lądujemy w znanym z serii Kamurocho. Te kilka świetnie odwzorowanych ulic znajdujących się w prawdziwym świecie w centrum Tokio wydaje się być odrobinę przytłaczające. Szybko okazuje się, że nie ma juz starych znajomych albo zmienili się nie do poznania. Co najgorsze, banialuki Adachiego powoli się potwierdzają. Próbując dociec prawdy, Ichi wplątuje się w kolejne tarapaty. Nie chcę Wam psuć samodzielnego poznawania fabuły, zdradzę jedynie wynik tych starań – nasz bohater ląduje w Yokohamie.
Daleko go nie zawiało; Ichinjo, w którym rozgrywa się większość tytułu oddalone jest od stolicy Japonii o zaledwie nieco ponad 30 kilometrów. Tam, w pospolitym obozie założonym przez bezdomnych, pomoże nam stanąć na nogi Nanba, tajemniczy pielęgniarz. Na banicji nie pozostaje nam nic innego, jak odnaleźć nowy cel w życiu i poukładać się w nowej rzeczywistości. Może stare demony chwilowo nie mają do nas dostępu, ale z razem z nowym otoczeniem przyjdzie nam poznać nowych oponentów.
Po trzecie – nowi wrogowie
Yokohama to nie tylko nowy świat gry, większy i dużo bardziej otwarty niż znane nam Kamurocho, czy nawet skrawek Osaki. Ichinjo to przede wszystkim dom dla wyrzutków, którzy w szarej strefie biznesu znaleźli schronienie, bezpieczną przystań. Na naszej drodze do stabilnego życia nie stanie tylko lokalny klan Yakuzy. Yokohama słynie z ogromnego Chinatown, a zaraz obok niej, jakby w cieniu turystycznych atrakcji, żyją członkowie organizacji Liumang. To potomkowie przegranych mafiozów, którzy utracili swoje miejsce w Chinatown. Zaraz obok mamy też koreańską dzielnicę, gdzie swoje terytorium zaznacza Geomijul. Wywodzą się z niegdyś mocnej mafii koreańskiej i w Japonii nie mogli odnaleźć się w społeczeństwie. Japończycy patrzyli na nich z góry, tutejsi Koreańczycy również ich nie akceptowali przez kontakt ze światem przestępczym. Te trzy organizacje razem sprawują władzę nad Ijincho, nie wchodząc sobie zbytnio w paradę. Ponieważ jest ich trójka, to żaden nie próbuje zgrywać silniejszego od reszty – musiałby się liczyć z gniewem dwóch pozostałych frakcji. Co jednak, jeśli kawałek tego ciasta chciałby zdobyć ktoś z zewnątrz?
Po czwarte – co protagonista ma z tym wspólnego?
Więcej niż mogłoby się wydawać. Przede wszystkim Ichiban nie został gangsterem z miłości do przemocy, czy nawet pieniędzy. W swoim szefie widział głownie człowieka honoru, który w każdej sytuacji wie, jak się zachować. Będąc dzieckiem, też chciał taki być, ale to za sprawą swojego zamiłowania do serii Dragon Quest. Może nie wiecie, ale to gry RPG, bardzo popularne w Japonii. Ta postawa przyświeca mu tez w dorosłym życiu, co świetnie wpasowuje się w konwencję gry.
Sytuacje, które go spotykają przyjmuje z pokorą, ale też chętnie stawia czoła wyzwaniom, Każde zadanie traktuje jak quest z gry, a przyjaciół – jak drużynę z wirtualnych przygód. W ten oto sposób twórcy świetnie wytłumaczyli zastosowaną w tytule mechanikę rozgrywki znaną nam głownie z japońskich RPG-ów. Co ciekawe, ponieważ Ichi dalej marzy o zostaniu bohaterem, to jego wyobraźnia przemienia zwykłych szarych przeciwników w przeróżne monstra. Tak oto po animacji inicjującej walkę możemy zobaczyć nowe oblicze wrogów – nagle oczy świecą im się na czerwono, niekiedy zmieniają strój, a i przecież magię też można sobie wtedy wyobrazić. Nie mogę się zdecydować, czy tak zaimplementowana mechanika turowych walk jest bardziej laurką dla gatunku, pastiszem, czy bardziej ekstremalnie – parodią?
Niemniej sprawdza się tutaj świetnie. Ponieważ Japonia wydała na świat wiele świetnych serii RPG, to w Yakuzie mamy po trochu z każdego tytułu. Podnosimy poziom doświadczenia nie tylko naszej postaci, ale też profesji, jaką objęła. Odwiedzając pobliską agencję pracy, mamy szansę sprawdzić, czy kwalifikujemy się do objęcia nowego „zawodu” i podejrzenia, jakie niesie ze sobą korzyści. Nie mamy tutaj jednak do wyboru rycerza, maga, czy złodzieja. Każda z tych klasycznych „prac” została przeniesiona na nowoczesny grunt, a przy okazji podkręcona jeszcze do poziomu humoru studia odpowiedzialnego za Yakuzę. Ichi może zostać upragnionym bohaterem, Adachi po karierze w policji pewnie sprawdziłyby się jako ochroniarz, ale może… zostanie tancerzem? A może mimo siwych włosów jeszcze skradnie serce niejednej damie przyciągałby je do klubu i namawiał na opróżnianie portfela? Oczywiście przyjmując wtedy rolę Hosta. Profesji jest naprawdę wiele, a nasza drużyna jest przeznaczona dla 4 osób, więc każdy znajdzie taktykę, która najlepiej sprawdzi się przy jego stylu rozgrywki. Oczywiście nie wszystko mamy odblokowane od razu. Aby zagłębić się we wszystkie możliwości, musimy zadbać o…
Po piąte – relacje międzyludzkie
Bo czym byłaby nasza drużyna, gdyby nie łączyły nas z innymi bohaterami mocne, wręcz braterskie więzy? Postacie, które aktywnie walczą z nami ramię w ramię zdobywają punkty relacji. Aby jednak przenieść znajomości na wyższy poziom, musimy odwiedzić zaprzyjaźniony bar i uciąć sobie pogawędkę przy jednym głębszym. W trakcie tych scen musimy się ustosunkować do omawianej sprawy, a w zależności, którą odpowiedź wybierzemy, to rozwiniemy inną cechę Ichniego. Zaskakuje mnie w jaki sposób twórcy gry zaplanowali to wszystko tak umiejętnie, że żadna z dodatkowych aktywności nie stała się niepotrzebnym zapychaczem czasu.
Rozwijanie inteligencji, stylu, czy charyzmy głównego bohatera przekłada się na nasze wyniki w walce oraz możliwości integracji ze światem. Jeśli dobrze się prezentujemy – możemy zwerbować lepszych pracowników, a jeśli jesteśmy bardziej pewni siebie – z łatwością zakręcimy w rozmowie strażnika i dostaniemy się do upatrzonego punktu. Yakuza nie byłaby jednak japońską grą do końca, gdyby tych umiejętności nie dało się też podwyższyć, chodząc do szkoły wieczorowej i zdając w niej rozmaite testy.
Każdy z pobocznych wątków naszych postaci z przyjemnością się obserwuje. Są zróżnicowane, a przy okazji pokazują, jak między kompanami o wspólnych celach rodzi się prawdziwa przyjaźń. W trakcie ponad 40 godzin, które spędziłam w grze śmiałam się razem z bohaterami, przeżywałam wspólne chwile, starałam się wejść w ich skórę, żeby zrozumieć każdy motyw. Obserwowałam, jak się zmieniają i powoli rozwijają.
Po szóste – więcej o mechanice i rozwoju postaci
Specjalne napisałam „powoli”, bo nie jest to typ gry, gdzie po pierwszej losowej walce poziomy poszybują w górę. W pierwszych rozdziałach nie ma z tym problemu – praktycznie w ogóle nie odczujecie potrzeby „wytyczenia dłuższej drogi” z punktu A do B, żeby złapać trochę doświadczenia. W miarę jednak, jak zbliżamy się do końca, raptownie potrzebujemy go coraz więcej.
Na przełomie 11 i 12 rozdziału, w wyniku zawirowania fabularnego, podnoszą się siła i poziom przeciwników na ulicach. Należy wtedy bardzo uważać, którymi ścieżkami chodzimy, bo niekiedy możemy napatoczyć się na wroga o dobre 15 poziomów wyżej niż my. Jest to też moment w fabule, gdy gra wymaga od nas zebrania sporej ilości gotówki. Dodam jeszcze, że przy każdej przegranej walce tracimy połowę posiadanych pieniędzy. Z pomocą może nam przyjść mini gra, gdzie rozwijamy biznes jednej z bohaterek. Oczywiście w kilka godzin jesteśmy w stanie zebrać wymaganą sumę, ale nie zdobywamy wtedy doświadczenia w walce. Jeśli za to chcielibyśmy pieniądze „farmić”, walcząc na ulicach – czeka nas sporo, naprawdę wiele nużących walk.
Twórcy nie zostawili nas jednak bez pomocy – co i raz jesteśmy zachęcani do wykonywania zadań pobocznych. Jedne z nich są mocno fabularyzowane i przede wszystkim pomagają nam się zagłębić w lokalną społeczność, inne udostępnia nam mapka hero.com. Niosąc pomoc potrzebującym, którzy zgłaszają tam swoje prośby, zdobywamy nagrody rzeczowe, jak i pieniądze. Dzięki temu szybciej się dorobimy gotówki, lepszego ekwipunku – a i pozwiedzamy Yokohamę, bijąc po drodze łobuzów. Dla tych, którzy nastawiają się na mocny „grind” i dopakowanie postaci też jest opcja, a nawet opcjonalne lochy. Niestety poziom przeciwników w nich jest zawsze taki sam, dlatego jeśli dalej boss któregoś z końcowych rozdziałów sprawia wam trudność, to polecam dobić resztę potrzebnego doświadczenia, wykonując zadania.
Po siódme – ogromne drugie dno produkcji
Pozostawmy na chwilę w tyle wszystko to, co już wiemy o Yakuza; Like a Dragon. Wszystkie przerysowane postacie i zadania. Nawiązania do innych sławnych gier, czy przepięknie odwzorowane prawdziwe lokalizacje. Tym, co dla mnie czyni ten tytuł wyjątkowym jest ogromne zaangażowanie twórców do przedstawienia dzisiejszego społeczeństwa zamieszkującego Japonię.
W Yokochamie nie stykają się tylko 3 frakcje, ale nawet więcej różnych organizacji przestępczych. To przede wszystkim mieszanina wielu kultur, języków i problemów, z którymi typowy Japończyk z czystym rodowodem ma na codzień do czynienia. Choć gra toczy się w 2019 roku, to zalążki historii, którą obserwujemy są datowane na pierwsze lata po II wojnie światowej. Z perspektywy pokolenia, które wtedy na nowo budowało swój światopogląd słyszymy komentarze na tematy polityczne, obserwujemy i słyszymy, jak niektóre społeczności uplasowały się w powojennym kraju, kiedy w jej trakcie ich ojczyzny łączyły po drugiej stronie barykady. Fabuła, którą serwuje nam gra pozwala spojrzeć na półświatek przestępczy z perspektywy tych, dla których jest to jedyne schronienie na ziemi. W pewnym sensie niekiedy miałam wrażenie, że gangsterzy są wręcz rozgrzeszani ze swoich czynów.
Czasem wydawało mi się, że niektóre postaci sugerują, że choć poczynania szarej strefy nie są moralne i akceptowane przez społeczeństwo, to jednak niosą większą pomoc, niż szkodę. Myślę, że jest to świetny tytuł dla każdego, kto chciałby się zagłębić w kulturę Japonii, tę żywa i namacalną, której można doświadczyć na ulicach. Do gangsterskiej noweli mamy dołożone wątki polityczne, by poddać analizie, jak jedna strefa może wpływać na drugą.
Nowy początek, fenomenalna jakość
Yakuza: Like a Dragon to przepięknie zrealizowany tytuł, który nada się dla każdego. Ci, którzy znają serię spokojnie mogą się zaprzyjaźnić z nowym systemem i dalej doceniać fabularne walory tych gier. Dla zupełnie zielonych, którzy nie mieli okazji postać Kiryu i spółki – nie martwcie się. Ominie Was jakiś easter egg, który nawiązuje do poprzednich części, ale w ogólnym rozrachunku możecie sięgnąć po Like a Dragon bez obaw. Dla każdego, kogo nie zniechęca wizja walki turowej – jest to gra, po którą warto sięgnąć.
Zapewni Wam od groma godzin świetnej zabawy w przepięknych lokalizacjach i z dobrą muzyką. Są dostępne dwie ścieżki dźwiękowe, więc jeśli nie chcecie czytać napisów i angielskie głosy wam wystarczą – jest też taka opcja. Nie zapominajcie jednak, że jest to tytuł bardzo japoński. Nie mam tutaj tylko na myśli nowego systemu walki, który garściami czerpie z jRPG. To opowieść o Japończyku, który przez kontakt z półświatkiem przestępczym tak pokolorował sobie życie, że jest w stanie dostarczyć każdego rodzaju emocji. To także gra, dzięki której poznamy lepiej Japończyków i społeczności imigrantów, które na terenie Japonii przebywają. W tak trudnych, jak teraz czasach, gdy podróż do Kraju Kwitnącej Wiśni jest praktycznie niemożliwa – to właśnie jest wasze okno, żeby ją dobrze poznać.
Trochę technicznie, bo to jednak gra
Nie byłaby to pełna recenzja, gdybym nie odniosła się do faktu, jak ta gra właściwie działa. Otóż dzięki uprzejmości wydawcy grałam w nią na PlayStation 4 Pro. Ku mojemu zdziwieniu, ekrany ładowania występowały dość rzadko, a i nie były zbyt długie. Graficznie tytuł miał kilka mankamentów; niewiele bugów, głównie denerwowała mnie niekonsekwencja ładowanych tekstów. Zaraz obok świetnego renderu postaci, na których można z łatwością odczytać emocje stały w tle drzwi z kartką z bardzo poszarpanym i rozpikselowanym pismem japońskim. Ot drobne mankamenty. Czasami zdarzyło mi się też, że gra dostała odrobinę zadyszki przeładowując się z widoku głównego do obszaru walki. Niemniej jednak jestem pod wrażeniem ile mocy drzemie jeszcze w obecnej generacji, szczególnie, że juz za rogiem czekają na nas nowe konsole. Gdy tylko będzie taka możliwość, na pewno wrócę do tego tytułu na Xbox Series X lub PlayStation 5.
Za udostępnienie gry do recenzji dziękujemy polskiemu wydawcy – Cenega S.A.
Dodaj komentarz