Jeździcie ze Switchem w komunikacji miejskiej? Zdarza Wam się chcieć odpalić grę choćby na kilka minut? Jeśli lubicie tytuły nastawione na szybką akcję, w których fabuła odgrywa jedynie tło , to Cubers: Arena może Was zainteresować.
Przenieśmy się do starożytności. Ogromne areny przyciągały ludzi walkami gladiatorów. Jesteś jednym z nich, a na imię ci Baller. Czemu spotkał cię taki los? Zacznijmy od tego, że jesteś inny od reszty. Twoje imię może ma tu znaczenie, otóż… jesteś kulką. Czarną kulką w kwadratowym świecie. Dobrze czytacie – bohater, którym sterujecie jest jedyny w swoim rodzaje, przez co jest nazywany różnymi pejoratywnymi określeniami przez inne postacie występujące w grze.
Jego jedyną nadzieją na poprawę losu jest tryumf na arenie. Na tym kończy się wstęp fabularny. Pomiędzy różnymi arenami spotkamy jeszcze bossów, ale samej historii więcej nie uświadczymy. Trochę szkoda, bo koncepcja ma potencjał. Niby mówimy tutaj o błahych kształtach , ale można uznać to za analogię do naszego świata. Na bardzo prostym wizualnym przykładzie jest przedstawiony problem rasizmu i strachu przed czymś innym niż przyjmują normy społeczne.
Cuber: Arena jest przede wszystkim grą akcji i na tym powinniśmy się skupić. W trybie kampanii poruszamy się po małej wiosce, która tak naprawdę pełni rolę menu. Mamy w niej 4 stacje. Jest więc handlarz, który sprzedaje nam nowy ekwipunek i nauczyciel, u którego możemy modyfikować i poznawać nowe umiejętności specjalne. Do tego znajdziemy jeszcze maga, który pozwala nam modyfikować przedmioty o specjalne kryształy wzmacniające właściwości. Ostatnią, ale tak naprawdę najważniejszą postacią jest strażnik areny – to u niego rozpoczynamy kolejne etapy rozgrywki. Gotowi do gry zagadujemy do niego i decydujemy się na arenę, na której chcemy walczyć. Niestety to wszystko, co dostajemy w trybie dla pojedynczego gracza. Aren jest niewiele, razem z progresem odblokujemy kolejne miejsca, ale różnią się raczej kosmetycznie lub dodają nowy typ wroga.
Cała zabawa polega na wybiciu wszystkich przeciwników na danej planszy.
Po dokonaniu tego jest podliczany czas, który był nam na to potrzebny, a nasze dokonania dostają ocenę w skali od 1 do 3 gwiazdek. Następnie wracamy do menu, czyli naszej wioski. Nie ma przerywników filmowych, nie ma dialogów, nie ma innych bohaterów, którzy ubierają naszą przygodę w jakąś większą historię. Po wygranym etapie otrzymujemy nową rangę i odblokowujemy nowe przedmioty w sklepie. Jeśli więc gra wydaje się odrobinę za trudna, polecam zmniejszyć poziom trudności, zrobić choć 3-4 areny i dokupić przydatne przedmioty. W momencie, gdy będziecie już posiadać pelerynę odnawiającą życie, albo inną rzecz zwiększającą prawdopodobieństwo zadania ciosu krytycznego, gra leci po równej pochyłej w dół z poziomem trudności. Nagle możecie zapomnieć o używaniu tarczy do obrony, a długo ładujący się unik przestanie frustrować, zaś wy będziecie nie do pokonania. Nie podoba mi się do końca to rozwiązanie, bo grając miałam poczucie, że rozgrywka z frustrująco trudnej zrobiła się nagle za łatwa. Mimo kilkukrotnego podejścia do różnych poziomów trudności trudno było mi ją ustawić tak, aby zabawa niosła ze sobą jakąkolwiek satysfakcję. W dodatku kampanię można spokojnie przejść ze znajomym grającym na drugim kontrolerze. Co ciekawe, drugi gracz dostaje z automatu ten sam ekwipunek, a życie przeciwników czy ich umiejętności bojowe wcale się nie zwiększają. Szkoda, że nie zostało to bardziej dopracowane. Przez takie zaprojektowanie rozgrywki i fakt, że w tytule nie ma fabuły, która motywowałaby do grania dalej bardzo szybko odechciało mi się w nią po prostu grać.
Areny zrobiły się powtarzalne, kolejne typy wrogów miały łatwą do przewidzenia taktykę walki, a poza tym i tak nie dawali mi rady. Z odpowiednim układem klejnotów i ekwipunkiem pierwszy boss padł w minutę za pierwszym podejściem. Razem ze znajomym byliśmy zdziwieni, że to już po wszystkim.
Poza kampanią mamy jeszcze do dyspozycji kilka mini-gier imprezowych dla dwóch graczy. Są to przeniesione do uniwersum gry znane formuły, jak zbijak albo zapasy. Przyznam szczerze, że ten tryb na imprezie może się przyjąć. Pamiętajmy jednak, że na Switcha wyszło sporo dedykowanych gier tego typu, które dużo lepiej eksploatują formułę kanapowego grania dla dwóch lub więcej osób.
Wygląd i dźwięk.
Wspomnę jeszcze trochę o oprawie audio-wizualnej. Tutaj szału nie ma, co widać już po zrzutach ekranu, lub filmie promocyjnym. Co jest nader smutne, to to, że udźwiękowienie gry bardzo zawodzi. Nie uświadczymy praktycznie żadnej muzyki, a odgłosy są jakby niezsynchronizowane z tym, co dzieje się na ekranie. Zamiast żwawej melodii napędzającej nas do walki słuchamy jedynie świszczenia ostrza (zawsze tego samego, czy mamy w ręce topór, czy długi miecz), sporadyczne odgłosy wrogów i chrumkanie dzików. Gdyby gra ukazała się tylko na konsolę Nintendo, mogłabym to uznać za zabieg specjalny. Wiecie, twórcy może uznali, że tytuł świetnie nadaje się na szybkie granie w komunikacji, gdzie każdy ma wyłączony dźwięk, jak w mobilkach. Cubers: Arena ukazało się jednak też na Steamie i konsolach od Sony i Microsoftu. W takim wypadku uważam, że tak budżetowe podejście do udźwiękowienia jest zabiegiem chybionym.
Na koniec.
Podsumowując, trudno mi pochwalić za coś konkretnego ten tytuł. Z każdej kategorii, do której możemy go przypisać łatwo z głowy możemy wymienić innych, lepszych reprezentantów gatunku. Przy opcji wyłączenia krwi i ustawienia języka na polski możemy pokusić się o zakup tytułu dla starszego dziecka i na podstawie kształtów przeciwników próbować mówić o rasizmie. Poza tym trudno wypunktować mi jakiś silny plus, który miałby przekonać do zakupu.
Za udostępnienie gry do recenzji dziękujemy wydawcy, firmie Teyon
Dodaj komentarz