Przejedźmy się do Paradise City, gdzie trawa jest zielona, a dziewczyny piękne.
Burnout to seria, o której słyszał chyba każdy miłośnik gier. Od prawie 20 lat kolejne odsłony z tego cyklu pozwalały nam dać upust naszemu wewnętrznemu piratowi drogowemu. Ostatnia część, Paradise, to jedna z najlepszych produkcji ze wspomnianej marki. Bardzo się ucieszyłem kilka tygodni temu, kiedy EA zapowiedziało rychłe wydanie Burnout Paradise na Nintendo Switch. Nie mogłem się doczekać ponownego słuchania Crash FM, czy palenia gum nieopodal rancza Lone Stallion. Przyszedł w końcu dzień, którego mogłem wybrać swój wymarzony wóz i wyruszyć na podbój Paradise City. Chociaż, chwila. Wymarzony wóz?
Nie do końca. W serii Burnout mamy do wyboru kilkadziesiąt samochodów, którymi możemy kierować. Jeśli liczyliście jednak, że będą to nówki prosto z salonów, to jesteście w dużym błędzie. Nasze pojazdy to stare, rozkraczone wraki, które cudem jeżdżą, sądząc po wyglądzie. Karoseria jest powgniatana, a rejestracja trzyma się dosłownie na włosku. Taki wygląd samochodów dodaje im zaskakująco dużo charakteru i idealnie pasuje do świata gry. Mamy w nim do czynienia z licznymi kraksami i nawet zwykły wyścig z punktu A do punktu B często będzie stanowił pole zażartej walki o lepsze miejsce w klasyfikacji.
W Burnout: Paradise – Remastered występuje wiele wyzwań i każdy znajdzie coś dla siebie. Mamy na przykład brutalne Road Rage, w których musimy się pobyć co najmniej zadanej liczby samochodów przeciwnika. Dokonujemy tego, wjeżdżając w nie pod odpowiednim kątem lub wpychając na przeszkody terenowe, których pełno w całym Paradise City. Nie mniej zabójcze jest wepchnięcie pojazdu na cywilny samochód, czy przywalenie weń z ogromną prędkością, którą możemy dodatkowo wzmocnić, spalając nitro. Mamy też wyścigi, w których droga (a dokładniej ulice, przez które musimy przejechać) są pokazywane w górnej środkowej części ekranu. Występują też wyzwania kaskaderskie. Musimy zdobyć w nich określoną sumę punktów, do czego nieodzowne będzie zwiększanie mnożnika punktacji i kombinacji. Przebijanie się przez billboardy, czy kraty, wykonywanie długich super skoków, czy kręcenie beczki naszym samochodem – wszystko to zwiększa mnożnik i zachęca do ryzykownej, pompującej adrenalinę jazdy.
Jeśli wolimy swobodną jadę po Paradise City, to jest i taka możliwość. Możemy wtedy próbować skasować przejeżdżające z zawrotną prędkością specjalne samochody. Są one dodawane do miasta w miarę naszych postępów i odblokowywania coraz to wyższego poziomu prawa jazdy kierowcy. Jeśli uda się nam pozbyć danego pojazdu, zostanie on dodany na wysypisko, z którego wybieramy pojazd, za którego kierownicą chcemy zasiąść. Możemy też szukać specjalnych ramp, służących do wykonywania widowiskowych super skoków, czy przebijać czerwone billboardy (jest ich 165) i żółte bramki bezpieczeństwa (aż 400!). Nawet nie decydując się na udział w Marked Man, czy innych wydarzeniach w świecie gry jest co robić.
Burnout Paradise – Remastered jest wydany od razu z kompletem DLC, w tym Big Surf Island. W ramach tego pakietu dostajemy dostęp do nowego obszaru i nowych wyzwań oraz pojazdów. Możemy kierować jazdą samochodów zabawkowych, motorów, a nawet znanych z filmów – jak na przykład Powrotu do Przyszłości. Dodatki zapewniają rozgrywkę na wiele kolejnych godzin. Muszę też pochwalić EA za dobrą oprawę wizualną gry. Tytuł wygląda i działa bardzo dobrze na Nintendo Switch. Podobnie jak w przypadku ostatnich portów gier 2K niesamowicie łatwo jest zapomnieć, że gramy na Switchu. Udźwiękowienie również stoi na wysokim poziomie. Z głośników rozbrzmiewa muzyka zespołów jak Seether, Guns ‘n Roses, Alice in Chains, ale też Avril Lavigne, Mozart i utwory znane ze ścieżki dźwiękowej poprzednich Burnoutów. Bez wątpienia każdy znajdzie repertuar, który będzie pasował do preferencji – tym bardziej, że możemy zadecydować, które kawałki mają grać kiedy, a jeśli jakiś kompletnie nam nie pasuje, nic nie stoi na przeszkodzie, by wybrać opcję „Don’t play”.
Burnout Paradise – Remastered to bardzo udany port. Działa i wygląda bardzo dobrze, a rozgrywka wciąga jak bagno. Nie jest bynajmniej idealny. Bez problemu można dostrzec brak wygładzania krawędzi i nieco rozmazane tekstury. Nie sposób też nie wspomnieć o braku polskiej wersji językowej I niewykorzystaniu żadnych dodatkowych funkcji zapewnianych przez Switcha. Najbardziej boli jednak cena. Aż 200 złotych na tak starą grę to niesmaczny żart. W żadnym stopniu jednak nie umniejsza to jakości gry i portu. Zdecydowanie warto zagrać w Burnout na Switchu. To kolejne doskonałe przeniesienie tytułu z dużych platform na konsolę Nintendo. Oby tak dalej.
Grę do recenzji dostarczyło EA Polska
Dodaj komentarz