Call of Cthulhu trafiło na konsole PlayStation 4 i Xbox One w minionym roku. Produkcja, mimo widocznych niedociągnięć, była całkiem niezła. Jak spisuje się port na Switcha?
Za przeniesienie Call of Cthulhu na hybrydową konsolę Nintendo odpowiada studio Saber Interactive. Amerykanie brali udział w przepisaniu Wiedźmina III: Dzikiego Gonu na Switcha, więc wiązałem spore nadzieje z portem Call of Cthulhu. Niestety, bardzo szybko legły one w gruzach. Tytuł nie radzi sobie dobrze z mniejszą mocą przerobową Switcha. Niniejsza recenzja wskaże wady portu, ale opisze też czym tak naprawdę jest produkcja Cyanide. Tekst jest oczywiście wolny od spoilerów, a zawarty niżej fragment historii poznajemy na samym początku gry.
Głównym bohaterem, w którego przyjdzie nam się wcielić w Call of Cthulhu jest Edward Pierce. Prywatny detektyw, którego poczynaniami będziemy kierować przez najbliższe 7 – 8 godzin, ledwo wiąże koniec z końcem. Mało tego, z długotrwałego braku zleceń grozi mu utrata licencji detektywa. Na szczęście nagle przez drzwi jego przybytku przechodzi klient. Zleca Pierce’owi z pozoru prostą sprawę – odkryć okoliczności śmierci rodziny Hawkinsów na terenie nadmorskiej miejscowości Darkwater. Nie mając wielkiego wyboru i zwyczajnie chwytając wyciągniętą do nas pomocną dłoń, podejmujemy się rozwiązania tej tajemnicy. Jak się szybko okaże, nie wszystko będzie takie proste, jakby się wydawało i zanim się obejrzymy będziemy mieć do czynienia z różnymi formami okultyzmu. Muszę przyznać, że historia w Call of Cthulhu potrafi wciągnąć, mimo niektórych dość prostych rozwiązań fabularnych. Śledzenie losów Pierce’a zdołało mnie zaangażować i sprawić, że bardzo szybko mijały mi godziny poświęcone na rozgrywce. Nie znaczy to jednak, że nic nie przeszkadzało mi podczas gry, ale o tym więcej nieco później.
Call of Cthulhu to RPG akcji. Eksplorując Darkwater, co chwilę natrafimy na obiekty, z którymi możemy wejść w interakcję. Mogą to być drzwi, czekające tylko na otwarcie, ale i popiersia, figurki, czy książki. Warto wspomnieć, że sporo elementów jest opcjonalnych. Mimo tego jednak chciałem odkryć jak najwięcej przedmiotów i sprawdzić jak największą ich część. Nie tylko pogłębiają one naszą wiedzę na temat Darkwater i mieszkańców, ale otwierają nam nowe opcje dialogowe. Podczas konwersacji z ludnością Darkwater często możemy wybrać kwestię dialogową. Mając odpowiednio wysoko rozwinięty współczynnik psychologii, czy okultyzmu, możemy przedstawić rozmówcy inne argumenty, dzięki którym łatwiej nawiążemy z nim współpracę. W Call of Cthulhu widać, że nasze „lizanie ścian” w poszukiwaniu dodatkowych przedmiotów ma sens i wpływ na rozgrywkę.
Wspomniałem wcześniej, że Call of Duty to tytuł RPG. Nie samymi rozmowami i szukaniem przedmiotów on stoi. Wykonywanie misji daje nam PP – punkty postaci. Te natomiast są niezbędne do odpowiednio wysokiego rozwinięcia naszej siły, zdolności psychologii, czy intuicji. Dzięki niej natomiast możemy znaleźć obiekty do sprawdzenia, których nie zobaczylibyśmy w inny sposób. Nawet dzięki zdolności sprawdzania retrospekcji Pierce’a. Nasz bohater w niektórych miejscach jest bowiem w stanie przeanalizować ślady i wywnioskować, co zadziało się w przeszłości, Przytrzymując jednocześnie przyciski ZL i ZR na joy-conach, wejdziemy do trybu retrospekcji. Teraz należy znaleźć znaczące ślady z przeszłości. Muszę jednak przyznać, że ten element średnio wyszedł Cyanide. Dedukowane wydarzenia są zdecydowanie zbyt dokładne i konkretne jak na przedmiot, który odkryliśmy. Pod koniec gry trafią się także sekwencje akcji – a to będziemy musieli wystrzelać sobie drogę do celu, a to nie obędzie się bez rozwiązywania zagadek przestrzennych. Są one jednak na tyle łatwe, że nikt nie powinien mieć problemów z wymyśleniem rozwiązania.
W Call of Cthulhu występują też etapy skradankowe. Jestem ogromnym miłośnikiem tego gatunku, nie jestem w stanie zliczyć ile razy ukończyłem całą serię Splinter Cell, czy Dishonored i Deus Ex. Nie spodziewałem się oczywiście wybitnego poziomu tych, cóż, poziomów w recenzowanej produkcji. Nie sądziłem jednak, że będą one wykonane tak słabo. Większość skradanych sekcji można ukończyć uciekając po prostu przed przeciwnikiem poza obszar patrolu obejmowany w skrypcie. Można też się chować w szafach, jednak nie ma w tym większego sensu skoro ucieczka jest zazwyczaj najlepszym rozwiązaniem. Ostatecznie skradanie w Call of Cthulhu wydało mi się wrzucone na siłę i niedopracowane. Ogromna szkoda, bo potencjał był spory.
Call of Cthulhu w wersji na Nintendo Switch cierpi na wiele problemów natury technicznej. Kilka razy zostałem wyrzucony z gry z komunikatem o nieoczekiwanym błędzie aplikacji. Na szczęście automatyczne zapisy są wykonywane na tyle często, że nie ma mowy o konieczności ponownego ukończenie sporych fragmentów rozdziałów (tych jest 14). Nie mogę też nie wspomnieć o klatkującej rozgrywce – bardzo często byłem spadkiem liczby wyświetlanych klatek na sekundę zdecydowanie poniżej 20 – nie musiałem nawet mierzyć tego w żaden sposób, gołym okiem widać chrupiące animacje. Jednak najbardziej irytującą wadą portu są skandalicznie długie czasy ładowania. Pół biedy, jeśli wczytujemy ostatni punkt kontrolny wskutek naszej śmierci. Jednak wczytanie zapisanego stanu gry albo załadowanie nowego rozdziału wystawiają naszą cierpliwość na silną próbę. Ekrany ładowania trwają około 3 minuty! To horrendalnie dużo, zwłaszcza uwzględniając przyzwoite czasy wczytywania w Wiedźminie III na Switchu. Call of Cthulhu to bez wątpienia tytuł, który najdłużej wczytuje się na sprzęcie Nintendo – czy to w trybie stacjonarnym, czy przenośnym.
Nie mogę też pochwalić gry za warstwę wizualną. Tytuł już w wydaniu na PS4 cierpiał na marnej jakości tekstury. Jak sam pisałem rok temu w recenzji, „ Tekstury nie są zbyt wysokiej jakości i nierzadko można natknąć się na rozmazane obiekty. Dodatkowo w Darkwater występuje mnóstwo sztucznych blokad i niewidzialnych ścian, a animacje napotykanych postaci, czy mimika mogłyby być zdecydowanie lepsze. Często można spotkać się z wypowiedzianą już kwestią i wciąż ruszającymi ustami lub na odwrót”. Nadal spotkamy te niedoróbki, grając w nową wersję Call of Cthulhu. Dodatkowo nie obyło się bez cięć graficznych, przez co na Switchu tytuł wygląda momentami bardzo słabo. Co prawda są miejsca zachwycające grą światłem i cieniem, jednak jest ich zdecydowana mniejszość.
Pochwalić natomiast muszę klimat Call of Cthulhu. Większość odwiedzanych lokacji odznacza się zielonkawą barwą, co dobrze pasuje do realiów i mitologii Cthulhu. Udźwiękowienie dopełnia atmosfery zaszczucia i wątpliwości we własne zdrowie psychiczne i stanowi jeden z jaśniejszych punktów produkcji. Nie jestem fanem twórczości H. P. Lovecrafta, ale mimo to jego dzieła cenię za klimat. Udało się go zachować w recenzowanym tytule i grając w Call of Cthulhu, czułem się jakbym brał udział w wydarzeniach przedstawianych w książkach z cyklu o Cthulhu. Uczucie było tym lepsze, że to ode mnie zależał koniec historii – w grze jest bowiem kilka zakończeń.
Call of Cthulhu to nadal gra, która może się spodobać fanom Lovecrafta. Jeśli macie jednak możliwość, sprawdźcie tę produkcję na innej platformie. Port na Switcha cierpi na szereg braków technicznych, na czele ze skandalicznie długimi czasami ładowania. Plusem z kolei jest polska wersja językowa – w Call of Cthulhu zagramy tak samo, jak na „dużych” konsolach – z angielskimi głosami i polskimi napisami. Podróż z dziełem Cyanide jest bez wątpienia warta przebycia. Należy się jednak zastanowić nad wyborem przewoźnika – PS4, XONE, czy Switch? Moim zdaniem mobilność nie jest warta przedstawionych kompromisów, ale wybór należy oczywiście do Was.
Dziękujemy wydawcy - CDP - za dostarczenie kodu recenzenckiego.
Dodaj komentarz