Nie tak powinno wyglądać świętowanie 50 rocznicy kultowego magazynu
Kiedy na E3 2018 zobaczyłem zwiastun Jump Force po raz pierwszy cieszyłem się jak małe dziecko. Wizja, w której światy znane z kart kultowego Weekly Shonen Jumpa zderzają się ze sobą, a bohaterowie tacy jak Goku, Naruto czy Luffy łączą siły w walce ze złem rozpalało wyobraźnię. Z każdym kolejnym materiałem, zapowiadającym co rusz nową kultową postać, mój wewnętrzny fan mangi i anime cieszył się coraz mocniej. Oczywiście pewne obawy kłębiły się w mojej głowie, ale z drugiej strony przecież to okrągła rocznica najsłynniejszego magazynu w Japonii, co mogło pójść nie tak? Niestety, jak każdy piękny sen, kończy się pobudką i konfrontacją z okrutną rzeczywistością tak ja musiałem stawić czoła finalnemu produktowi.
Dla tych, którzy nie wiedzą, Jump Force jest tytułem, który miał na celu świętowanie 50-lecia magazynu Weekly Shonen Jump. Za całą produkcję odpowiada oczywiście Bandai Namco do spółki z Spike Chunsoft, gdzie ta pierwsza firma specjalizuje się w taśmowym produkowaniu gier na licencji popularnych marek. Naruto, One Piece, Dragon Ball czy JoJo Bizzare Adeventure, to tylko kilka z wielu serii, które doczekały się cyfrowej adaptacji. Tutaj musimy zatrzymać się na chwilę.
Produkcje na podstawie mangi i anime można podzielić zgoła na trzy kategorie. Numer jeden, to typowe średniaki, które oferują bogaty fanserwis, mający stanowić osłonę gameplay’u, który w większości przypadków nie powala na kolana. Drugim typem są tak zwane wypadki przy pracy. Do tej kategorii możemy zaliczyć takie tytuły jak Dragon Ball FighterZ czy serię Ultimate Ninja Storm z uniwersum Naruto. No i oczywiście na koniec otrzymujemy wszystkie adaptacje, które pomimo fanserwisu są mierne pod względem wykonania. Jeśli miałbym już teraz umieścić Jump Force w którejś z tych kategorii, to powiedziałbym, że najnowsza produkcja Bandai Namco balansuje między kategoriami o numerkach 1 i 3.
Zacznijmy od fabuły. Kiedy otrzymujemy ogromny wór z najbardziej kultowymi bohaterami japońskiego komiksu, liczymy, że zostaniemy wrzuceni w wir wydarzeń, gdzie będziemy obserwować ciekawe interakcje między postaciami pochodzącymi z różnych uniwersów. Niestety nikt z ekipy Spike Chunsoft nie miał na tyle wybujałej wyobraźni. Zamiast tego wszystkie wydarzenia widzimy z perspektywy człowieka, który ginąc podczas jednego z ataków Frizera, został wskrzeszony przez naszych bohaterów jako jeden z nich (tutaj jednak można pochwalić twórców za bogaty system tworzenia postaci).
Gdybym miał określić całą historię jednym słowem, to byłoby to na pewno – nijakość. Niby świat stoi w płomieniach, a my pomimo przeciwności losu staramy się to powstrzymać, jednak w żadnej chwili nie czujemy choćby namiastki jakiejkolwiek powagi sytuacji. Kolejne postaci poznajemy głównie przez „przerywniki” po każdej walce. Cudzysłów nie jest użyty bezpodstawnie, ponieważ większość przerywników nie posiada dubbingu, a dynamika tych scen, może być spokojnie przebita przez występ w przedszkolu. Bohaterowie stoją głównie jak słupy soli, a wszystkie interakcje odbywają się poprzez proste ruchy głowy lub rąk. Przerywniki, w których rzeczywiście coś się dzieje, a gracz może w końcu zobaczyć chemię między postaciami są tak rzadkie, że można je policzyć na palcach jednej ręki. Dodajmy do tego, że większość bohaterów podczas dialogów nie opanowała techniki mrugania, to otrzymujemy kukły, które na pierwszy rzut oka nie wykazują żadnych cech życiowych przeciętnego człowieka.
Poza fabułą, która wygląda jakby ktoś napisał ją na trzech serwetkach z podrzędnej restauracji otrzymujemy również stację wypadową, z której będziemy wyruszać na kolejne zadania. Cały hub nie należy do obszernych, jednak nie przeszkodziło to temu, że przed patchem, przemierzanie tego miejsca przypominało bardziej poruszanie się po bazie duchów. Sylwetki innych graczy, postaci głównych czy pobocznych doczytywały się z dużym opóźnieniem, a to wszystko było podkręcane faktem tragicznej płynności. Tak tytuł w lokacji startowej potrafił chodzić poniżej wszelkich oczekiwań. Na szczęście podczas walk taki problem nie występował, jednak jeśli przeliczymy czas spędzony w hubie, a na walkach, to więcej spędzimy przemierzając naszą bazę w poszukiwaniu nowych zadań. Tutaj też warto dodać, że przed łatką na naszej minimapie wszystkie znaczniki pojawiały się dopiero wtedy jak wchodziliśmy w obręb danego zadania. Po stosownej łatce ten problem zniknął razem ze spadkami klatek, jednak zostało coś o wiele gorszego.
Ten aspekt zasługuje na oddzielny akapit. Ekrany ładowania. Dla wielu jest to rzecz tak nieistotna, że zapominają oni o istnieniu czegoś takiego. Jump Force jednak uderza nas po głowie obuchem jeśli chodzi o ten aspekt projektowania gier. Gdzie się nie spojrzymy tam czeka nas cudowna plansza z poradami na temat walki. Pod koniec gry, jestem pewien, że wiele osób będzie miało wypalone w mózgu niektóre frazy z tych ekranów na pamięć. Każda interakcja wiąże się z kilkunastoma sekundami czekania. Wchodzisz w kontuar misji – czekasz, chcesz kupić przedmiot – czekasz, planujesz rozdanie umiejętności – czekasz. W pewnym momencie czułem, że twórcy specjalnie dorzucili taki element, by można było chwalić się w mediach o długości produkcji. Najnowszy patch miał to zmienić, jednak w mojej ocenie, czas który spędza się na czekaniu jest łudząco podobny do wcześniejszego „doświadczenia”.
Żeby nie było produkcja posiada jednak zalety. Są one nieliczne ale pozwalają one wykrzesać trochę przyjemności podczas obcowania z tym „dziełem”. Po pierwsze warto pochwalić za angaż większości oryginalnych aktorów głosowych, którzy od wielu lat wcielają się w kultowych bohaterów. Każdy model prezentuje się bardzo dobrze a podczas walki można odczuć różnice między tym jak porusza się taki Naruto, a Jotaro. Niestety w wyniku tego programiści musieli złożyć krwawą ofiarę z pozostałej części oprawy, w wyniku czemu możemy obserwować dobrze zrobione postaci na tle przeciętnych aren pamiętających czasy PlayStation 3.
Sam trzon rozgrywki czyli walka, również został przygotowany na solidnym poziomie. Czujemy moc każdego z ciosów, a animacje ataków specjalnych rozpalają wyobraźnię. Dzięki różnorodności rostera wojowników, nie możemy też narzekać, na podobne style walki. Każdy bohater ma swoje wady i zalety, dzięki czemu otrzymujemy tutaj postaci specjalizujące się w wielu sztukach zadawania bólu bliźnieniem, czy to na krótki bądź długi dystans. Muzyka podczas walk również daje radę, nie jest może ona wybitna, ale nie gryzie się z tym co widzimy na ekranie. Brakuje niestety tutaj chwytliwej piosenki na zasadzie openingu do serii anime. Osobiście uważam, że takiego rodzaju utwór, podczas otwierającej animacji, nastrajałaby pozytywnie na obcowanie z omawianą produkcją.
Na sam koniec zostawiłem sobie kwestię wyzwania jaki rzuca nam tytuł. Od razu trzeba zaznaczyć – gra nie posiada wyboru poziomu trudności. Jakiekolwiek przebitki wyboru pojawią się podczas przechodzenia misji dodatkowych. Tam każde zadanie posiada odpowiedni poziom, który stanowi swoisty próg wejścia dla graczy. I to jest jak najbardziej sprawiedliwe, jednak to co się dzieje w kampanii zakrawa na ponury żart. Tutaj należy sobie wyobrazić taką sytuację: przez dużą część fabuły, misje fabularne nie oferują wielkiego wyzwania. Zazwyczaj trwają one krócej niż wspomniane wyżej ekrany ładowania.
Jednak co jakiś czas otrzymujemy tak zwany pakiet bólu +5. W takim momencie jesteśmy wdeptywani w ziemię kilkanaście razy, przez salwę zabójczych ataków naszych przeciwników. Największym grzechem jednak jest pojedynek z ostatnim przeciwnikiem. Każdy kto ukończy ten etap za pierwszym razem może uznać się za mistrza bijatyk anime. Cała walka opiera się na prostym założeniu; nasza postać nie posiada żadnych umiejętności specjalnych i zadaje uderzenia godne politowania, a nasz oponent posyła nas na tamten świat dwoma atakami specjalnymi. Jeśli więc łatwo można was wyprowadzić z równowagi, to zalecam przygotowanie dużej ilości melisy przed finałową walką.
Osobiście Jump Force sprawił, że coś we mnie pękło. Ogrywałem w swoim życiu wiele tytułów na podstawie mangi i anime, jednak nigdy obcowanie z nimi nie zabolało mnie tak mocno jak omawiana produkcja. Jako fan całego magazynu Weekly Shonen Jump poczułem się jak konsument niższej kategorii, który zadowoli się tylko dobrym systemem walki i obecnością wielu lubianych i kultowych postaci. Widać, że produkcja miała potencjał, jednak został on bezpowrotnie zasypany przez nijakość, oraz podejście wydawcy.
Mogliśmy dostać świetny tytuł, który w należyty sposób oddałby hołd historii jaką przez pół wieku tworzył Weekly Shonen Jump. A tak otrzymaliśmy przeciętną grę, który zamiast bawić, po pewnym czasie doprowadza do frustracji. Jeśli rzeczywiście jesteś fanem i nie zamierzasz próbować trybu fabularnego, a chcesz tylko produkt, który odpalisz razem ze znajomi i powalczycie lubianymi postaciami, to wtedy możesz zastanowić się nad zakupem. Oczywiście po dużej obniżce, bo produkt nie reprezentuje sobie wartości godnej gry AAA. Gdy jednak nie jesteś fanem, a chciałeś spróbować z czym się je gry na podstawie mangi i anime, to polecam skierować swój wzrok w stronę Naruto Ultimate Ninja Storm 4 lub Dragon Ball FigterZ, a o tym tytule zapomnieć.
Grę do recenzji dostarczyła Cenega
Dodaj komentarz