Nie taki diabeł straszny…
Misja jest prosta: opanować Ventura Bay. Wkraczamy do nowego miasta, dostajemy pierwszy samochód. Wkraczamy w świat setek przybijanych żółwików, ludzi mówiących do siebie per „stary”… Mówiąc wprost, otacza nas grupa targetowa Monstera.
Gra została podzielona na kilka różnych kategorii. Każda z nich reprezentuje inny rodzaj wyzwań. Drift, zwykłe wyścigi, demolka, próby czasowe, ucieczki przed policją… W tej kwestii nie dostajemy nic, czego nie widzielibyśmy w poprzednich odsłonach. Kategorie są od siebie niezależne. Gdyby ktoś chciał wyłącznie „latać bokiem”, oprócz samych zadań, dostałby również fabularne zamknięcie krótkiej historii. Najpierw pokazujesz swoje podstawowe umiejętności, dostajesz wskazówki, kolejne samochody… Aż wreszcie dochodzi do ostatecznego starcia, sprawdzenia umiejętności. I nieważne jak bardzo niszczyłbyś twoich „mistrzów” w każdym z wyścigów, będą notorycznie nazywać cię świeżakiem.
Model jazdy to kwestia bardzo umowna, bo wiąże się on chyba z najbardziej ciekawym zabiegiem w całej grze. Każdy samochód możemy dostosować pod własne wymagania. Wystarczy przejść do tuningu mechanicznego, by zobaczyć kilkanaście różnych suwaków okraszonych konkretnymi opisami. System jest bardzo prosty i intuicyjny. Przesuniesz w lewo – driftujesz, przesuniesz w prawo – samochód lepiej trzyma się drogi. Tym sposobem przeszedłem całą grę swoim ukochanym Nissanem GTR. Jeżeli napotykałem jakieś problemy, kierowałem się do garażu i manewrowałem suwakami, żeby dostosować go pod daną trasę albo wyzwanie.
Mapa nie jest zbyt duża. Okrążenie jej autostradą zajmuje jakieś 20 kilometrów, czyli trochę ponad dziesięć minut jadąc najlepszymi samochodami. Jeśli o nich mowa, mamy w czym przebierać. 51 aut. Kilka BMW, Porsche, Lamborghini… Niezależnie od tego co weźmiemy, kolejne zdobywane poziomy pozwalają nam na dopakowanie swojej „bryki”. Tym sposobem możemy skończyć z Hondą Civic, która już na starcie odstawia praktycznie każdego.
Kwestia audiowizualna pozostawia trochę do życzenia. Muzyka jest fatalna. Nigdy bym nie pomyślał, że będę w Need for Speedzie odpalał Spotify. Brakuje im charakteru. Większość z nich to jakiś tępy, męczący dubstep. Albo po prostu słyszałem w głowie tylko jeden utwór… Aktorskie cutscenki wypadają tragicznie, ale przemawiają do mnie jako zamysł. Tutaj problem jest z dwoma aspektami: aktorstwem i charakterem. Niektórzy „ziomale” to chyba ludzie faktycznie wyjęci z jakichś wyścigów, bo przed kamerą wypadają zwyczajnie źle. Dodatkowo twórcy chcieli wstrzelić się w ten świat używając różnych młodzieżowych zwrotów, co w praktyce wypada bardzo żenująco. Dalej nie przemawia do mnie też fakt, że nawet na największych imprezach jesteśmy w centrum zainteresowania. Każdy patrzy się tylko na nas. Potrzeba sporo zmian, żeby takie pomysły wychodziły naturalnie i przekonująco.
Mój największy problem z tą grą? Poziom trudności. Ciężko jest mi się wypowiedzieć na temat SI, bo rzadko kiedy ich widywałem. Musicie mi wierzyć na słowo, że to Konrad jest tutaj tym maniakiem, który w każdy skręt wchodzi z konkretną prędkością i precyzją. Ja ledwo dotykam hamulca. Wszystkie pieniądze pakowałem we wspomnianego GTR-a. W rezultacie wszystkie wyzwania oprócz kilku pierwszych i ostatnich wyglądały jakbym bolidem F1 startował w wyścigach na kosiarkach. Odstawiałem ich na starcie i więcej już nie widywałem. Abstrahując od tego, że znaczną część wyścigów trzeba po prostu ukończyć, a nie wygrać, to te powtarzane mogę zliczyć na palcach jednej ręki.
2/10, co? Otóż nie. Bo bawiłem się naprawdę dobrze. Wystarczyłoby tylko dodać więcej godzin rozgrywki, a zniósłbym wszystko. Nachalną Panią Mechanik, jakieś bzdurne naklejki zamiast porządnego tuningu wizualnego, always online, niski poziom trudności, 5 miejsc w garażu, a nawet fakt, że ciągle jet ciemno… Ta gra po prostu nie chce, żebyśmy spędzili przy niej więcej niż te słynne piętnaście godzin potrzebne do platyny.