Co w trawie piszczy?
W dzisiejszych czasach bardzo ciężko o porządny horror. Oczywiście horror w znaczeniu czegoś naprawdę przerażającego. Skoro wielkie produkcje nie są w stanie zapewnić nam odpowiedniej dawki emocji, sprawy w swoje łapki przejmują niezależne studia. Czas skończyć z grami, które opatrzone są typem gatunku – HORROR, a emocji tam mniej niż na grzybobraniu. Pierwsza znakomita produkcja niezależnego studia Red Barrels – Outlast i rewelacyjny dodatek Whistleblower. Jedno lepsze od drugiego. W końcu zaczęłam wierzyć, że gry indie potrafią zaskoczyć. Aż chce się powiedzieć – złoty środek. Nie dość, że tańsze, wagowo lżejsze to i gameplay`owo lepsze. Czego chcieć więcej?
Slender: The Arrival, to tytuł kolejnej znakomitej produkcji niezależnego studia Blue Isle Studios i to właśnie tę grę bierzemy dzisiaj na tapetę. Gra przygodowa z gatunku survival-horror z bardzo prostą mechaniką. Głównym naszym zadaniem jest zbieranie fragmentów listów, plakatów oraz innych tekstów, a także wchodzenie w interakcje z różnymi przedmiotami. Można powiedzieć, że fabuły nie ma wcale. Nikt nie opowie nam historii, nikt nie przedstawi nam wydarzeń. Wszystkiego dowiadujemy się z odnajdywanych stron manuskryptu. Dlatego też istnieją dwa sposoby ukończenia gry (niepisane sposoby). Po pierwsze grę można ukończyć bez zwracania uwagi na odnajdywane teksty, bez ich czytania – i to jest raczej ta gorsza opcja lub drugi sposób – doszczętne przeglądanie wszystkiego co znajdziemy, uważne przyglądanie się napisom na ścianach i wysłuchiwanie tego, co „powie” nam radio.
Cała historia rozpoczyna się od przyjazdu głównej bohaterki do domu jej przyjaciółki, który znajduje się w pobliżu parku Oakside. Tam spotyka ją niemiły widok. Dom wygląda jak pobojowisko, a na jego ścianach znajdują się malowidła dające sporo do myślenia. Tym sposobem bohaterka zatraca się w bardzo dziwnej okolicy penetrując każdy jej zakamarek. Podobnie jak w przypadku Outlasta nasza bohaterka na swoim wyposażeniu nie posiada żadnej broni. Niesie ze sobą wyłącznie latarkę, która niestety żadnym narzędziem służącym do obrony nie jest. Ponadto w dłoni trzyma kamerę i to właśnie z perspektywy tej kamery obserwujemy wszystkie wydarzenia.
Teraz to co najważniejsze, czyli co właściwie buduje klimat całej zabawy. Po pierwsze tytułowy Slender, a właściwie Slender Man – pojawiająca się nie wiadomo skąd, nie wiadomo jak i kiedy postać. Szczupły, wysoki mężczyzna, odziany w czarny garnitur, białą koszulę, czerwony krawat o bliżej nie zidentyfikowanej przeze mnie twarzy. Spotkanie ze smukłym mężczyzną w pierwszej fazie powoduje zakłócenia naszej kamery, a w kolejnych stają się one wręcz nie do zniesienia. W przypadku zbyt długiego wpatrywania się w niego nasza zabawa kończy się rychłą śmiercią. Po drugie inne przedziwne postaci pojawiające się podczas rozgrywki. Z jedną z nich trzeba sobie poradzić w innym sposób, niż tylko poprzez ucieczkę, jak w przypadku Slendera. Szczegółów oczywiście nie zdradzę. No, a po trzecie udźwiękowienie. Zdecydowanie coś co buduje niesamowitą atmosferę i wprowadza nastrój, który sprawia, że człowiek naprawdę zaczyna się bać. Począwszy od klimatycznej muzyki, przez szelesty, jęki, stękania, aż po przeraźliwy płacz dziecka i odgłosy kroków świadczące o tym, że coś czai się za naszymi plecami. Podczas pierwszych minut gry trzeba oswoić się z tym. W moim przypadku było tak, że każdy krok jaki tylko postawiłam wiązał się z szybkim odwróceniem postaci tylko po to, aby sprawdzić, że tak naprawdę nikogo za mną nie ma. Można by rzec, że właściwie nic się nie dzieje, a człowiek jest przerażony. Co więcej przerażony bardziej niż przed rzeczywistym zagrożeniem. Właśnie tak powinno się straszyć!
Twórcy do naszej dyspozycji oddali 9 sekwencji oraz 3 poziomy trudności, z czego poziom Hardcore odblokowany zostaje po ukończeniu gry. Cała nasza zabawa kończy się po około 3 godzinach, zresztą to, że szybko można dobrnąć do końca świadczy samo trofeum, które wymaga od nas zakończenia rozrywki w ciągu 45 minut. Graficznie recenzowana produkcja mnie nie zachwyciła. Są elementy, które cieszą oko, takie jak na przykład piękna, złocista jesień w opozycji do słabej imitacji traw, czy mroczne korytarze w opozycji do niezbyt udanych pomieszczeń domu.
Podsumowując Slender: The Arrival to produkcja, która znakomicie wpasowuje się w gatunek horroru. Ma w sobie wszystko to, co potrzebne jest, aby wzbudzić u gracza poczucie lęku czy strachu. Trzy godziny to stosunkowo nie najlepszy wynik, jednak dla mnie wystarczający. Uważam, że dłuższe obcowanie z grą mogłoby stracić tę nutkę dobrego smaku, która została we mnie rozbudzona. Bałabym się (co za paradoks w słownictwie), że Slender osiągnął swój maks i po pewnym, naciąganym czasie gry przejadłby się i po prostu przestałby straszyć. Na ten moment mam pewną dozę niedosytu, ale to chyba dobrze.
Grę do recenzji dostarczył: Blue Isle Studios
Dodaj komentarz