Wydane przez Ubisoft w roku 2014 Valiant Hearts: The Great War okazało się małą perełką studia. Mimo zmiany studia i współpracy z Netflixem, byłem jawnie podekscytowany mogąc położyć swoje dłonie na kontynuacji. Jak się jednak okazało, wojna nie zawsze jest taka sama.
Zacznijmy od tego, że Valiant Hearts: Coming Home to „wojna na jeden wieczór”. Grę daje się ukończyć w niespełna trzy godziny i to bez najmniejszego trudu. Pierwsza część także nie należała do najdłuższych, to prawda. Jednocześnie angażująca narracja i tematyka sprawiały, że czasem w zadumie trzeba było na chwilę odłożyć kontroler. Niestety jak się okazuje samo osadzenie gry w realiach wojennych ku temu nie wystarczy.
Wojna na jeden wieczór
Wojna nie wybiera. Pierwsze Valiant Hearts pokazywało to w prosty, acz przygnębiający i dający do myślenia sposób. Tam poszczególne etapy tworzyły zwartą, ciekawą opowieść, a na losach poszczególnych bohaterów zwyczajnie zaczynało nam szybko zależeć. Tego samego nie można niestety powiedzieć o kontynuacji. Choć kilka znajomych twarzy i jeden pyszczek powracają, całość przypomina nieskładnie poukładane puzzle. Niby przechodzimy przez ciąg wydarzeń, jednak cięcia, wieczne doczytywania i przeskoki sprawiają, że trudno się zaangażować.
Historie nowych bohaterów nie porywają. James, brat Freddiego, jest w grze dodany wyłącznie by uzmysłowić graczom los czarnoskórych żołnierzy w czasie wojny. Nie byłoby w bym nic złego. Pamiętajmy, że już Freddie został postawiony w wielu nieprzyjemnych sytuacjach. Twórcy dostali zresztą niezwykłą szansę by przedstawić szerszej publice tak zwanych Harlem Hellfighters. Każdy zainteresowany I Wojną Światową niewątpliwie powinien się z ich rolą w czasie wojny zapoznać. Jednak w grze sprowadzono ich jedynie to małej propagandy przebudzeniowej, która przyćmić ma inne, równie ważne wydarzenia. Śmiem twierdzić, że pierwsza odsłona bardziej dosadnie i też odważniej podchodziła do tematu prześladowania i rasizmu.
To mówiąc mam na myśli fakt, że pozostali bohaterowie otrzymują znacznie mniejszą ilość ekranową. Brytyjskiego pilota Georga sprawdzono w zasadzie jedynie do roli „oblatywacza” przeróżnych minigier zręcznościowych i skradankowych. Które na ironię i tak są najciekawsze. Natomiast Ernst, niemiecki nurek, którego z powodzeniem można było wykorzystać, by pokazać, że nie każdy niemiecki cywil pragnął konfliktu, został potraktowany bardzo marginalnie. Trafiło mu się zaledwie parę krótkich epizodów w zamkniętych środowiskach. Wielka szkoda. Zwłaszcza, że w pierwszej części pięknie pokazywano, że losy każdego człowieka są równie istotne. W Valiant Hearts: Coming Home gdzieś po drodze o tym zapomniano.
Wielki konflikt z małymi emocjami
Gra mimo zachowanej stylistyki i problematyki, nie wywołuje więc już tak wielkich emocji. Być może przez mniejszą skalę, a może przez nieskładną i toczącą się po łebkach historię i kiepsko napisane postaci. Tak czy inaczej w przeciwieństwie do oryginału przechodziłem ją wręcz mechanicznie, bez większych emocji. Przyznaję, że na jedynce w kilku fragmentach kręciła mi się łza w oku.
To jednak nie wszystko. Daje się wyraźnie odczuć, że dwójka śmiało mogła zostać wydana jako niewielkie rozszerzenie. Przypomnę, że postać Georga była pokazywana już przy premierze oryginału, jednak finalnie do gry pilot nie trafił. Najwidoczniej wiele materiałów już wtedy było przygotowanych. Mimo skali twórcy nie do końca potrafili zgrabnie zrównoważyć elementy poszczególnych mechanik. Przez co te powtarzają się zdecydowanie za często i szybko. Gdy już przychodzi nam leczyć rannych, poświęcamy na to cały rozdział, ale później o tym elemencie zapomniano. Gdy pojawia się James możemy być prawie pewni, że zagramy w minigrę muzyczną. Natomiast Georgem znów odbędziemy zręcznościowy lot z wymijaniem przeszkód.
Wojna, nie zawsze jest taka sama
Wszystko fajnie, wszystko dobrze. Minigry wykonuje się przyjemnie, choć bez najmniejszego trudu. Jednak coś nie dawało mi cały czas spokoju. Przygotowując się do napisania recenzji celowo przeszedłem jeszcze raz jedynkę. Jak się okazało pamięć mnie nie myliła. Opracowanie graficznych elementów HUD było kilka lat temu znacznie ładniejsze, powiedziałbym że nawet subtelniejsze. Teraz co prawda mamy ułatwienia w postaci podświetlonych obiektów kolekcjonerskich, jednak pojawiające się jaskrawe przyciski na ekranie średnio wpasowują się w estetykę tytułu.
O samej oprawie nie ma co za wiele opowiadać. Grafika jest dokładnie taka sama jak w części pierwszej i… dobrze. Stylistyka jest ładna i nie ma co przy niej kombinować. Ponura paleta barw idealnie wpasowuje się w wojenne realia. A znane utwory, które także zostały kolejny raz użyte, same w sobie łapią za serce. Nie wiem tylko dlaczego pomimo upływu tak wielu lat optymalizacja jest znacznie słabsza. Tytuł doczytuje niemal po każdej małej scenie. Dźwięk potrafi się urwać w najmniej odpowiednim momencie. A zwiększona liczba dialogów sprawia, że gra staje się czasem dziwna? Niech tak zostanie z braku lepszego słowa. Naprawdę czytane listy były w pełni wystarczające.
Mimo wszystko sama rozgrywka na chwilę angażuje i Valiant Hearts: Coming Home mogę polecić wszystkim miłośnikom klikanych gier przygodowych. Wiele fragmentów czerpie garściami właśnie z tego gatunku i skupia się na przenoszeniu i używaniu przedmiotów w odpowiednich miejscach. Chociaż Coming Home nie robi już tak wielkiego wrażenia jak The Grat War, nadal jest to tytuł, z którego można wynieść wiele nauki, który uczy pokory. Tylko tyle, albo aż tyle.
Za kod do recenzji dziękujemy firmie Ubisoft
Dodaj komentarz