Czy gry muszą opowiadać o brutalnych wojnach, dystopiach na krawędzi zagłady, czy powstrzymywaniu pradawnego zła, aby być dla nas atrakcyjne?
Jeżeli w Twojej głowie padła twierdząca odpowiedź na powyższe pytanie, Sea of Solitude: The Director’s Cut może Cię pozytywnie zaskoczyć… jeśli oczywiście dasz mu szansę. Osobiście cenię w grach poruszanie ważnych tematów. W moim odczuciu często dopełniają gry. Było tak w przypadku The Last of Us, który nie byłby tym samym tytułem bez pokazania rodzicielskiej więzi Joela i Ellie. Dla mnie byłaby to tylko post apokaliptyczną skradanka o której zapomniałbym kolejnego dnia. No ale przejdźmy do recenzji.
Fabuła
W Sea of Solitude: The Director’s Cut wcielamy się w postać Kay i zobaczymy wszystko to, co siedzi w jej głowie. Jest to świat zalany łzami, dlatego często przyjdzie nam podróżować po lokacjach w łodzi. Na lądzie znajdziemy zaś dużo wspomnień Kay, nie tylko tych złych. Wraz z postępami w grze poznamy naszą bohaterkę już całkiem nieźle… a jej wspomnienia sprowokują nas do przemyślenia naszych własnych przeżyć, być może dawno nie odwiedzanych. To właśnie jest bardzo mocna strona omawianej produkcji.
Recenzowana gra opowiada o emocjach, co jest tematem uniwersalnym dla wszystkich. W innych tytułach, często możemy „zapomnieć” o realnym świecie, wcielając się w rolę żołnierza, pirata, czy asasyna. W Sea of Solitude, pomimo że znajdujemy się w niekiedy bardzo abstrakcyjnych lokacjach, to właśnie o realnym świecie będziemy myśleć. Istniejące w wewnętrznej krainie Kay postaci reprezentują różne postawy. Niekiedy przedstawione są w formie potworów. Nie chcę ich tutaj szczegółowo opisywać, jestem pewien, że jeżeli sięgniecie po produkcję studia Jo-Mei, będziecie mieli dużo frajdy z ich poznania na własną rękę.
Rozgrywka
Wiemy już, że podczas gry w Sea of Solitude poznajemy przyczyny samotności i cierpienia Kay. Celem będzie oczywiście „poskładanie jej na nowo”. Gra ma artystyczny sznyt i nie wszystko jest powiedziane wprost. Kay niesie ze sobą tylko plecak, do którego kolejno łapie wspomnienia. Jak możecie się domyślić, ten bagaż doświadczeń tylko się powiększa, coraz bardziej ciążąc naszej bohaterce.
W niektórych lokacjach możemy dowolnie pływać po zalanych ulicach i samemu decydować o tym gdzie wysiądziemy. Tak, gra ma niekiedy otwarty świat i do celu możemy dotrzeć różnymi drogami, co bardzo mi się podobało. Na drodze napotkamy listy w butelce. To opcjonalne wspomnienia, które możemy kolekcjonować. Ich zbieranie jest bardzo przyjemne, gdyż pozwala nam poznać dodatkowe skrawki historii bohaterki.
Kiedy zgubimy drogę, możemy wystrzelić flarę i za nią podążać. Jest to bardzo fajny zabieg i domyślam się, że dzięki niemu twórcy gry uniknęli umieszczania mapy na ekranie, co przeszkadzałoby w immersji. Sterowanie jest dość intuicyjne. Jedną gałką kontrolujemy kierunek marszu/płynięcia, zaś przy pomocy drugiej obracamy kamerę.
Czego się w grze obawiałem? Tego, że sama rozgrywka będzie zepchnięta na bardzo daleki plan i twórcy każą nam się skupić na fabule. To na szczęście nie nastąpiło, ponieważ przez całą grę stawiane są przed nami zróżnicowane wyzwania. Może oprócz jednego pływającego stwora, na którego musimy zawsze uważać, kiedy pływamy poza łodzią. Pomimo, że rozgrywka nie była zła, zabrakło mi pod koniec jakiegoś trudniejszego, kulminacyjnego wyzwania. Przez to, że go nie było, jestem pewien, że grę może ukończyć prawie każdy.
Grafika
Przyznam, że Sea of Solitude to jeden z najładniejszych tytułów, jakie widziałem na Nintendo Switch. Coś czego absolutnie się nie spodziewałem dostać z rąk niezależnego studia. Grafika nie jest fotorealistyczna, ale na tyle dokładna, żeby zrobić wrażenie. Zalane ulice oraz skrawki budynków, które wystają ponad taflę wody wyglądają kapitalnie, szczególnie w zmieniających się warunkach atmosferycznych – od ulew i śnieżyc po pełne słońce. Sama woda nie jest statyczna, a model fal jest fenomenalny. Robi to wrażenie szczególne wtedy, kiedy myślimy że stoimy sobie bezpiecznie na gzymsie zalanego budynku, który nagle znajduje się pod wodą. Nie muszę chyba przypominać, że w wodzie znajduje się polujący na nas stwór, który tym samym nas wyczuwa i zaczyna płynąć w naszą stronę, aby nas pożreć.
W tytule wykorzystano niektóre modele budynków czy pojazdów parokrotnie, jednak oglądamy je na tyle w różnych sceneriach (są zalane, zapiaszczone, czy w końcu pod śniegiem), że nie jest to uciążliwe. Być może jest to świadomy zabieg, mający nam zwrócić uwagę, na ważne dla wspomnień Kay miejsca. Gra wyglądała bardzo dobrze w trybie przenośnym. Działanie było płynne – tak w docku, jak i po wyjęciu z niego konsoli – aczkolwiek sporadycznie można było wyłapać wczytanie tekstury. Preferowałem granie w trybie zadokowanym, aby bardziej delektować się obrazem. Do warstwy graficznej nie mam zastrzeżeń i byłem nim po prostu oczarowany.
Muzyka
Podobnie sprawa miała się z muzyką. Guy Jackson skomponował 20 utworów, które będą nam towarzyszyć przy odkrywaniu różnych lokacji. Utwory te stoją na bardzo wysokim poziomie i świetnie się komponują z ciekawie wymyślonym i pięknie pokazanym światem gry. Zastosowano również znakomity zabieg zmieniający podkład muzyczny wtedy, gdy wspominany już wodny potwór zbliża się do nas gdy znajdujemy się w wodzie (skojarzenie ze szczękami jest w tym wypadku zdecydowanie na miejscu). Podobnie jak z warstwą wizualną, tak i strona muzyczna stoi na bardzo wysokim poziomie.
Cena-jakość
Prawie na każdym kroku Sea of Solitude: The Director’s Cut pozytywnie mnie zaskakiwała. Zaczęło się już od ustawień, gdzie możemy ustalić wielkość napisów czy opcje graficzne, jak stopień wygładzenia krawędzi czy korekcji gamma (co nie jest obecne w większości gier na Switchu). Gracze mają do wyboru wiele ścieżek audio i napisów, ale brakuje tam niestety języka polskiego.
Kiedy mowa o jakości, powinienem wspomnieć o paru wyłapanych przeze mnie błędach. Była to na przykład dziwna animacja czy chód bohaterki (wyglądało to trochę jakby przez chwilę Kay wstąpiła do ministerstwa dziwnych kroków Monthy Pythona). Udało mi się również przez przypadek wpłynąć przez ścianę do budynku, do którego nie powinienem wpływać. Tylko raz byłem zmuszony wczytać wcześniejszy punkt kontrolny, gdy pod koniec gry zawisnąłem nad kamieniem. Szkoda, że te elementy nie zostały dopieszczone.
Wspomniane wyżej incydenty to rysa na bardzo solidnej i stabilnej rozgrywce. Właściwie tylko przy rozpoczynaniu gry mamy dosyć długi czas oczekiwania, żeby później właściwie nie zauważać przeskoków między kolejnymi lokacjami.
Długość gry to mniej więcej 4-5 godzin, w zależności jak dokładnie szukać będziemy listów w butelkach. Według mnie to strzał w dziesiątkę. Krótsza rozgrywka pozostawiłaby niedosyt, dłuższa zaś mogłaby zbytnio przeciągnąć strunę bardzo osobistej i solidnej historii. Tytuł dostępny jest w Nintendo Eshop za 80zł. Jeżeli również cenisz w grach głębię i artystyczne przedstawienie wysokich, nieoczywistych dla tego medium tematów, mogę Ci tę grę z całego serca polecić. Zaskoczyła mnie nie tylko ciekawym przedstawieniem wspomnień i emocji Kay, ale również wyśmienitą grafiką, muzyką, oraz solidną rozgrywką.
Kod recenzencki dostarczyła Cenega
Dodaj komentarz