Osiem miesięcy musiałem czekać, żeby otrzymać do recenzji tytuł z którym będę się na każdym kroku męczył, a zamknięcie aplikacji na konsoli Xbox One było niczym łyk zimnej wody w upalny dzień. Wolfenstein: Youngblood nie jest dobrą grą, ale aby się o tym przekonać, musicie przeczytać ten tekst.
Wolfenstein: Youngblood kontynuuje wydarzenia z New Colossus. Minęło dwadzieścia lat – Ameryka została uwolniona od nazistów i wydawać by się mogło, że Ania oraz B.J. Blazkowicz mogą wychowywać swoje córki w ciszy i spokoju, osadzając się w Meksyku. Tym czasem intro Youngblood prezentuje nam coś dziwnego. Ania znęca się nad jedną z córek i zmusza ją do ciągłego treningu na worku bokserskim, a William drugą córkę uczy polowania w też nie do końca ojcowski sposób. Wygląda na to, ze córki, które miały być wychowywane z dala od walki są jednak trenowane na maszyny do zabijania.
Z czasem z domu znika B.J. Blazkowicz. Ślady prowadzą do okupowanego przez nazistów Paryża. Córki bez wiedzy matki wymykają się z domu, aby odnaleźć ojca. Na początku rozgrywki gracz wybiera, w którą z córek (Sophie lub Jessicę) chce się wcielić, ale wybór jest tylko kosmetyczny. Trafiamy do podziemnych katakumb, w których zgromadził się cały ruch oporu. Będzie to nasz hub, w którym od spotkanych NPC-ów otrzymujemy zadania, a za ich realizację otrzymujemy kredyty oraz punkty doświadczenia. Wybrana przez nas bohaterka ma drzewko rozwoju podzielone na trzy kategorie. Ulepszamy nasze zdrowie, pancerz, zasięg rzutu granatami i na przykład podnoszenie większej ilości amunicji. Zarobione lub znalezione w świecie gry kredyty wydajemy na kupowanie ulepszeń do broni. Możemy zamontować lepsze kolby, celowniki, większe magazynki, czy bardziej wydajne lufy.
Wybrana przez nas bohaterka porusza się w specjalnym nanopancerzu, który pozwala na wykonywanie podwójnych skoków, czy też łagodzi upadki z dużych wysokości. Jednak jego największą zaletą jest chwilowa niewidzialność, która pozwoli przemknąć się, albo zabić wymagającego przeciwnika po cichu. Pancerz pozwala też na używanie co jakiś czas dopingu, który działa tak na naszą postać, jak i drugą siostrę. Może to być odnowienie pancerza i życia, zwiększenie obrażeń, chwilowa nieśmiertelność itp. Powaloną siostrę możemy ożywić, jednak gdy nie zdążymy tego zrobić, to tracimy jedno z trzech wspólnych serduszek. Utraciwszy wszystkie trzy zaczynamy cały etap od nowa, co jest bardzo irytujące, szczególnie grając z SI.
Arsenał naszych bliźniaczek nie jest porywający. Do dyspozycji mamy pistolet, pistolet maszynowy, karabin automatyczny oraz strzelbę. Z broni ciężkiej możemy używać granatnika, działka laserowego lub elektrycznego. Wachlarz uzbrojenia byłby nawet wystarczający, gdyby nie fakt, że spotkani przez nas przeciwnicy są ogromnymi gąbkami, w których musimy władować wiele magazynków amunicji. Niestety przez ten fakt gra robi się nudna oraz powolna i nie jest tak dynamiczna, jak wcześniejsze Wolfensteiny. Wielu przeciwników jest przesadnie opancerzonych, co sprawia, że nawet strzelba (ze względu na znikome zadawane obrażenia) staje się nieśmiesznym żartem w tej grze. Tak samo, jak zablokowanie możliwości używania dwóch tych samych broni. Zabijanie i strzelanie w Youngblood jest przyjemne tylko wtedy, gdy trafimy na przeciwników mało lub wcale nieopancerzonych, jednak takich miejsc jest bardzo mało i na naszej drodze non stop pojawiają się jakieś opancerzone mechy z laserowymi działkami lub wielkie psy ziejące ogniem.
Walcząc w Wolfenstein: Youngblood najgorsze jest to, ze nie da się całkowicie wyczyścić jakieś lokacji. Wystarczy tylko odejść kawałek dalej i dzielnica lub budynek, który oczyściliśmy z nazistów chwilę temu znowu jest wypełniony przeciwnikami. Uczucie progresu – zerowe. Tak się już dzisiaj gier nie robi, bo to tylko irytuje i do niczego dobrego nie prowadzi. Najgorszą miejscówką do przemierzania w całej grze są podziemne tunele. Jest w nich cholernie ciemno i musimy do broni zamontować latarkę, aby coś zobaczyć. Niestety ta zasada nie obowiązuje patrolujących kanałów przeciwników – oni strzelają do nas w całkowitych ciemnościach bez żadnego problemu. Totalny absurd.
Fabuły w Youngblood tak naprawdę nie ma, a jak już coś chcecie z tej gry wyciągnąć, to musicie uważnie oglądać scenki przerywnikowe. Głównym zadaniem bliźniaczek jest sforsowanie trzech najpilniej strzeżonych dzielnic Paryża, które zostały nazwane Braćmi. Aby było śmieszniej, każdej z tych trzech dzielnic pilnuje ten sam duży nazistowski mech. Takiego lenistwa nie widziałem jeszcze w żadnej grze. Po wyeliminowaniu Braci zostajemy zaproszeni do walki z głównym przeciwnikiem, który jest niczym mały irytujący komar w grubym pancerzu, strzelający w nas laserami i rakietami. Gdzie te wielkie rozpadające się roboty z poprzednich odsłon Wolfensteina?
Zazwyczaj tryb kooperacji tylko dodaje atrakcyjności grom i podnosi ogólny ich odbiór, bo czy jest coś lepszego niż wspólne ukończenie kampanii z przyjacielem, czy inną bliską osobą? No to jeszcze jeden kamyczek do ogródka Youngbood na koniec – nie ma trybu podzielonego ekranu, ale za to kupując edycję deluxe możemy do gry online zaprosić osobę, która nie dysponuje własną kopią – to tak naprawdę jedyny plus recenzowanej produkcji. Wolfenstein: Youngblood ma tak wiele wad, że nie mogę polecić tego tytułu nawet najmniej wymagającym fanom strzelanin. Najnowsze dzieło MachineGames to produkcja wybitnie nieudana i frustrująca.
Grę do recenzji dostarczyło wydawnictwo Cenega
Dodaj komentarz