Podczas podróży człowiek ma dużo czasu na przemyślenia o tworach popkultury, które miał ostatnio okazję zobaczyć. W moim przypadku padło na najnowszy film Marvel Studios, Ant-Man and The Wasp. Czy po takim uderzeniu jakim było Avengers: Infinity War, przygody Scotta Langa mają widzowi coś do zaoferowania? Po tą odpowiedź zapraszam do poniższej recenzji.
Ant-Man and The Wasp zadebiutowało na ekranach kin już 4 lipca tego roku. Niestety w związku z taką małą imprezą o charakterze sportowym, która miała miejsce w Rosji wielu fanów MCU musiało czekać na film do 3 sierpnia. W tym elitarnym gronie znalazła się również Polska, ale dzięki inicjatywie Cinema-City jaką był maraton obu części przygód Ant-Mana już 2 sierpnia mogłem zapoznać się z tym co przygotował nam Peyton Reed. Oczywiście nim to nastąpiło czekała na mnie 2 godzinna przystawka w postaci pierwszej części przygód naszego superbohatera/włamywacza. I tutaj trzeba przyznać, że Ant-Man z 2015 roku nie zestarzał się ani trochę. Ale dobrze wiemy, że każdy przyszedł tutaj po informacje na temat sequela. Zaczynając od początku, kontynuacja zaczyna się tuż po wydarzeniach znanych z Civil War. Scott trafił do aresztu domowego, Hank Pym oraz jego córka Hope muszą się ukrywać, a po kostiumie Ant-Mana ślad zaginął.
W pewnym momencie filmu jesteśmy świadkami sceny, w której to Lang widzi zaginioną żonę Hanka, Jannet. To wydarzenie sprawia, że główny bohater chce jakoś skontaktować się z dawną ekipą i wyjaśnić co tajemnicze wizje mogą znaczyć. Tutaj niestety trzeba zaznaczyć, fabuła nowego filmu Marvela nie jest czymś co będzie w tym roku aspirowało do miana historii roku. Nie mamy tutaj zbyt wielkich zwrotów akcji, całość jest miejscami mocno przewidywalna, a całość można określić jako poboczną historię, która ma na celu rozwinąć bohaterów, a nie całe MCU. Niestety poza fabułą widz musi być przygotowany na coś do czego przyzwyczaiło nas większość komiksowych filmów Marvela czyli przeciwnicy naszych herosów. W nowym Ant-Manie jest to nad wyraz wyraźnie ponieważ możemy tutaj mówić o dwóch villanach, gdzie żaden z nich nie ma w sobie nic specjalnego. Postać grana przez Waltona Gogginsa mogłaby spokojnie znaleźć się w książce pod tytułem „Stereotypy postaci na 1001 sposobów” a nasza tajemnicza postać w białym kombinezonie również nie reprezentuję sobą niczego wybitnego.
To były z grubsza dwie największe wady nowego filmu Peytona Reeda a teraz mogę zacząć rozpływać się nad tym, co zagrało znakomicie. Tutaj na pierwszy plan wysuwają się bezapelacyjnie Paul Rudd oraz Michael Douglas. Ten pierwszy kradnie pierwsze 25 minut filmu będąc po prostu sobą. Cała sekwencja interakcji z córką (w tej roli cudowna Abby Ryder Fortson) poprzez szalony montaż pokazujący zajęcia domowe jest małym komediowym dziełem sztuki. Oczywiście jak jestem już przy aspektach komediowych nie sposób pominąć genialnego jak zawsze Luisa, w którego znowu wcielił się Michael Peña. Znowu otrzymujemy tą samą gadatliwą, odstającą swoimi zachowaniami od innych postać, która wraz z otworzeniem ust kradnie całe przedstawienie. Na plus należy również zaznaczyć, że Evangeline Lilly wcielająca się w postać Hope jest przekonująca jako tytułowa Osa. Chemia pomiędzy nią a Ruddem na ekranie dodaje kolorytu całemu wątkowi romantycznemu, którego zaczątek mieliśmy już w pierwszej części.
Na sam koniec zostawiłem sobie wrażenia stricte wizualne. Praca kamery pozwala nam z przyjemnością chłonąć kolejne minuty filmu. Muzyka jest nienachalna i przyjemnie wpada w ucho, a kawałki licencjonowane, zwłaszcza w scenach ze Scottem na czele to prawdziwy majstersztyk. I na koniec najważniejsza rzecz, czyli „Wymiar Kwantowy”. Jest on po prostu bajeczny, a w niektórych ujęciach miałem wrażenie jakby ktoś żywcem wyciągnął kadry z Doctora Strange’a. Zabawy rozmiarami przedmiotów oraz nasze ulubione mrówki również dają radę i idealnie wpasowują się we wszystkie sceny z ich udziałem.
Reasumując, jeśli jesteś fanem MCU, a każdy nowy film z tego uniwersum chłoniesz niczym gąbka, to seans Ant-Man and the Wasp jest pozycją obowiązkową. Oczywiście trzeba brać poprawkę na to, że fabuła nie należy do zbyt wyszukanych, a przeciwnicy praktycznie tu nie istnieją. Jednak dla samego Paula Rudda oraz ekipy warto wybrać się do kina. Tak na zakończenie, ocena na koniec może wydawać się niska, jednak ten film należy rozpatrywać dwoma miarami. Pierwsza, czyli ta, która znajdzie się pod recenzją to miara filmowa, która zwraca uwagę na fabułę, przeciwników, a druga to miara Paula Rudda, który daje widzowi masę rozrywki i sama jego postać może spokojnie dodać jeden punkt do oceny końcowej.
Dodaj komentarz