Długo dojrzewałam, aby podzielić się z kimś wrażeniami odnośnie ostatniej produkcji Justina Kurzela. Niesamowity hype jaki towarzyszył wszystkim czekającym na premierę, był wynikiem świetnego podłoża, z którego mogła wyrosnąć kolejna przyjemna egranizacja (tak, bo były już dobre ekranizacje gier – czytaj Prince of Persia, zrobiony na swój sposób, ale jakże dobry, przygodowy sposób).
Wszystko na to wskazywało, że dostaniemy przynajmniej dobry film. Przesłanki takie jak świetna oscarowa obsada – bo przecież i Fassbender i Cotillard to nie ludzie wzięci z ulicy, a nagradzani wieloma prestiżowymi nagrodami aktorzy – i samo powierzenie prowadzenia całego projektu Kurzelowi, który nie miał może doświadczenia w tego typu kinie, ale dogadywał się świetnie z głównymi aktorami przy okazji kręcenia „Makbeta”. Według informacji dostępnych jednak na IMDbPro, możemy dowiedzieć się, że Michael miał duży wpływ na dobór zarówno obsady jak i osoby nadzorującej film. Kurzel pociągnął za sobą brata Jeda, który niestety stworzył ścieżkę dźwiękową do tego filmu, ale o tym później. Być może gdyby nie panoszenie się Fassbendera i zostawienie całkowitego doboru ekipy właściwemu producentowi film wyglądałby inaczej. To tylko gdybanie, ale przejdźmy wreszcie do meritum. Po ponad roku po premierze odświeżyłam sobie dwukrotnie seans i trochę jestem wstrząśnięta (niezmieszana), że aż tyle uciekło mi przy pierwszej wizycie w kinie. Po kilku wieczorach jednak doszłam do wniosku, że cała moja złość poszła w to, od czego zawsze próbuje uciekać – czyli od oceniania filmu takim, jakim nie jest.
Ciekawostka numer 1
Jeremy Irons, który gra główną rolę w filmie, wystąpił również w serialu The Borgias, w którym wcielił się w postać Rodrigo Borgii. Tak, to ten łotr jeden, który krzyżował plany Ezio Auditore da Firenze w drugiej odsłonie gry Assassin’s Creed.
A film nie jest grą i nigdy nie aspirował, aby nią być. Oczywiście, twórcy powinni wziąć pod uwagę to, jak scenariuszowo 'powinny’ być rozłożone akcenty między Abstergo i przeszłością, ale postanowili pójść w zupełnie innym kierunku i skupić się na teraźniejszości. Początkowo tego nie rozumiałam, ale z czasem człowiek mądrzeje i szanuję taką decyzję, chociaż nadal się z nią nie zgadza. Nie oszukujmy się, seria gier nigdy nie stawiała fabuły na pierwszy plan. Zakochaliśmy się wszyscy (może trochę przesadzam) w Ezio dlatego, że był bardzo charakterystyczną postacią. Zabawną, z ciekawą, chociaż niesamowicie pokręconą historią. I był jeszcze Desmond, którego niektórzy kochali, inni nienawidzili – zupełnie jak z operą. Wątek teraźniejszości uwierał wiele osób, więc dziwnym krokiem było obsadzenie większości czasu ekranowego w realnym świecie. W filmie Animus to tylko dodatek, który nie ma większego sensu i nie czuje się jego ważności. Ciężar melancholijnie przedstawianej historii Cala Lyncha może przysporzyć widza o ból głowy, ale o dziwo za drugim razem jest to bardzo znośny seans, który mija zdecydowanie szybciej niż za pierwszym razem. Gdy wiemy czego się spodziewać – jest naprawdę dobrze i przyjemnie się to wszystko ogląda. Tutaj rodzi się główny problem tego filmu. Zbyt wysokie oczekiwanie widzów, ale i same PRowe działania wytwórni, która obiecywała przeniesienie gry na ekran, a nie niezależnej historii owianej tylko assassyńskim światem.
Ciekawostka numer 2
Oficjalna premiera filmu odbyła się 21 grudnia. Pamiętacie może jaki kod przybierał koniec świata w serii gier? 12212012, czyli 21 grudnia 2012 roku.
To czego nie mogę w jakikolwiek sposób wytłumaczyć to dobranie ścieżki dźwiękowej do filmu. Taka już jestem, że zaczynam ocenianie produkcji od tej warstwy. I tak, jestem przyzwyczajona, że filmy potrafią bronić się nie tylko obrazem, ale i samym score. Główny problem polega na tym, iż gry przyzwyczaiły nas do epickich, pasujących do danej epoki dźwięków. A osoba tworząca muzykę – czyli brat reżysera – Jed Kurzel – poszedł w unikalność, która w tym wypadku nie popłaciła. Mechaniczne dźwięki, które kompletnie nie wpadają w ucho, ba, nawet nie pasują do tego co się dzieje na ekranie, nie oddając przy tym krzty emocji bohaterów, popadając zupełnie w oddzielony od obrazu i bohatera nondiegesis – chyba nie tak miało być. Logika rytmiczna dźwięku nie ma jakiegokolwiek odbicia w filmie, a to chyba najgorsze co może się przytrafić kompozytorowi muzyki. Trzymanie widza przed telewizorem/ekranem kina to nie tylko to co widzimy. Głównie na zmysł kinomaniaka działają dźwięki. Dlatego zróbmy małe porównanie.
Zobaczcie jak trailer wygląda z odpowiednio dopasowaną muzyką z gier:
A jak wyglądał oficjalnie:
Jest różnica w samym odbiorze, prawda? Jakbyśmy oglądali dwa zupełnie różne filmy. Z klimatycznego mrocznego klimatu do nowoczesnego łubudubu.
Ciekawostka numer 3
Alicia Vikander (żona Michaela Fassbendera) była brana pod uwagę przy głównej roli kobiecej (Fass to chciał chyba wszystkich znajomych wcisnąć do filmu :P), jednak zrezygnowała na rzecz roli w Jasonie Bournie.
Film nie zarobił tyle, żebyśmy spokojnie mogli czekać na dalszy rozwój wydarzeń, więc prawdopodobnie filmowa historia Assassin’s Creed skończy się na tym filmie. Można się spierać w aspektach montażu, udźwiękowienia, budowy scenariusza – ale tak szczerze – kto się na tym tak naprawdę zna? Szary użytkownik kina przede wszystkim od takiego filmu wymaga przyjemnie spędzonego czasu. Mimo tego, że za pierwszym razem nie byłam zadowolona z seansu, nie przepadam też za grą głównego aktora, który w większości swoich filmów gra identycznym zestawem mimiki i modelacji głosu, dałam temu filmowi drugą szansę. I muszę przyznać, że te dwie godziny zleciały mi niesamowicie szybko, a i sam klimat wydał mi się bardziej przyziemny. Wystarczyło tylko nie patrzeć na tę produkcję przez pryzmat gier. Niestety ciężar filmu przytłoczył niejednego kinowego widza i szkoda. Ze swojej strony mogę tylko polecić ponowne obejrzenie Assassin’s Creed, zyskuje z czasem. 🙂
Dodaj komentarz