Oczekiwania były ogromne, jednak gra ostatecznie daje mniej, niż obiecywano. Zapraszamy na recenzję Dying Light: The Beast.
Dying Light: The Beast to najnowszy rozdział w historii serii studia Techland, który miał połączyć brutalną walkę z zombie z mroczną fabułą i powrotem postaci Kyle’a Crane’a. Gra, która pierwotnie miała być tylko dodatkiem urosła do dużej produkcji. Tym samym od początku budziła ogromne oczekiwania fanów, którzy liczyli na coś pomiędzy klimatem pierwszej odsłony, a rozbudowanym światem i nowymi mechanikami zastosowanymi w Dying Light 2. W rezultacie Dying Light: The Beast to produkcja, która dzieli społeczność. Część graczy bawi się świetnie, inni wytykają liczne wady i kompromisy. Ja należę niestety do drugiego obozu. Przyjrzyjmy się więc, jakie są największe plusy i minusy polskiej Bestii.
Zarys fabularny
Kyle Crane, bohater pierwszej części, powraca, aby zemścić się na naukowcu, który okrutnie eksperymentował na nim przez 13 lat. Budzimy się w laboratorium, z którego musimy uciec. Pierwsze 30 minut jest absolutnie spektakularne i godne serii Resident Evil. Jako fan Marvela śmiało mogę też rzec, że Techland wzorował się na fantastycznym i brutalnym komiksie Wolverine. Broń X. Tam akcja również zaczyna się w laboratorium, gdzie James Howlett, przyszły Wolverine poddawany jest wielu brutalnym eksperymentom. Z czasem, jako potężna już broń, ucieka z laboratorium z mocnym pragnieniem zemsty.




Podobnie jest z naszym Kyle’em Crane’em, który będzie dążył do wyrównania rachunków z naukowcem zwanym Baronem. Niestety po ucieczce fabuła rozsypuje się jak domek z kart. Sporo misji głównych, jak i pobocznych robi się powtarzalnych. Gra zawiera zbyt wiele zadań typu „idź tu, znajdź to, zniszcz lub zabij”. Zadaniom, szczególnie fabularnym, z pewnością brakuje unikalnych twistów.
Miejsce akcji
Akcja dzieje się w miasteczku turystycznym nazwanym Castor Woods. Twórcy gry projektując ten obszar, inspirowali się prawdziwym Parkiem Narodowym Gór Stołowych w Polsce. Jako nowe środowisko obszar ten wypada całkiem przyzwoicie i można pochwalić twórców za dobre efekty wizualne. Jednak muszę skrytykować najnowszą polską produkcję. Mimo ładnego designu miejscami brakuje treści i charakterystycznych elementów. Wiele miejsc, szczególnie na obrzeżach, jest zbyt podobnych do siebie. Napotkane opuszczone laboratoria, więzienia, czy obozy turystyczne często nie wyróżniają się znacząco od siebie – ani mechanicznie, ani estetycznie.

Parkour
Parkour to bez wątpienia jedna z największych zalet każdej części z serii Dying Light. Niestety The Beast pod tym względem trochę rozczarowuje. Nie mam tu na myśli na szczęście animacji, tylko sam projekt świata, który nie jest tak rozległy, a ponadto budynki nie są tak wysokie i skomplikowane, co w wydanym kilka lat temu Stay Human. The Beast to bardziej taki poligon dla nowych graczy, którzy jeszcze nie grali w żadną część Dying Light. W Castor Woods zamiast efektownych skoków, wdrapywania się na wysokie ściany czy dachy, wiele momentów sprowadza się do podstawowego biegania i prostego wspinania. Tu naprawdę nie ma miejsca, które stanowiłyby choćby średnie wyzwanie wspinaczkowe. To powoduje, że gra traci część tego, co definiowało serię. W poprzednich częściach ruch był nie tylko środkiem przemieszczania się, ale także kluczowym elementem stylu i strategii. W pewnym sensie winne temu jest też trochę wprowadzenie pojazdów.
Pojazdy i brak szybkiej podróży
Osobiście cieszę się, gdy w grach fabularnych mogę poprowadzić jakieś pojazdy. Niestety wprowadzenie samochodu skutecznie ogranicza możliwości parkouru, który, jak już wspomniałem, i tak został mocno ograniczony przez niską infrastrukturę. Kierowany przez nas pojazd nie jest fortecą, ulega uszkodzeniu po kilku rozjechanych zombie lub uderzeniach. Do tego szybko kończy się w nim paliwo. Wachę na szczęście możemy uzupełnić, zbierając paliwo z kanistrów. Troszkę szkoda, że nie zdecydowano się, aby samochód był naszym stałym pojazdem, jak choćby motocykl w Days Gone. W przypadku uszkodzenia lub braku paliwa musimy szukać na mapie nowego samochodu.


Niestety na samochód jesteśmy dość często skazani, gdyż w The Beast nie ma szybkiej podróży między kryjówkami. To moim zdaniem bardzo zła decyzja, która sztucznie wydłuża rozgrywkę. I z jednej strony rozumiem twórców, że chcą zachęcić graczy do eksploracji, ale z drugiej strony nie każdy, tym bardziej weekendowy gracz, chce latać wzdłuż i wszerz przez całą mapę.
Tryb Bestii
Walka w dużej mierze nie różni się niczym specjalnym od poprzednich części. Nadal walczymy tym, co wpadnie nam w ręce lub sami wytworzymy. Natomiast osoby, którym brakowało broni palnej w poprzednich odsłonach, teraz mogą poczuć się niczym Rambo. Do gry trafiło sporo pistoletów, strzelb oraz karabinów. Amunicję pozyskujemy z pokonanych żołnierzy Barona lub po prostu okradamy konwoje wojskowe. Za to jedną z największych nowości w Dying Light: The Beast jest tryb Bestii.

Kyle Crane przechodzi kilkusekundową transformację. Staje się potężny i ma znacznie więcej siły. Zadając obrażenia, ładujemy pasek Bestii, a gdy go napełnimy, to wystarczy wcisnąć oba analogi, aby nasz bohater dostał szału. Z jednej strony gra ma satysfakcjonujące momenty, w których możemy poczuć się potężnym. Jednak z drugiej Tryb Bestii ma dwuznaczny wpływ na rozgrywkę. Nie zrozumcie mnie źle. To, co miało być ekstra dodatkiem, czasem psuje balans gry, ponieważ trudność walk staje się zaburzona. Albo przeciwnicy są za słabi wobec Trybu Bestii i latają jak ciała niebieskie, albo, gdy go nie używamy, są za mocni.
Walki z Bossami
Tym samym warto, abym odniósł się do walk z bossami, gdyż tutaj również The Beast mnie rozczarowało. Bossowie oraz więksi przeciwnicy są często po prostu „większymi obiektami z dużą ilością życia”. Walki z nimi bywają powtarzalne i mało angażujące taktycznie. Walka z dużymi zombie opiera się głównie na unikaniu szarży lub lecących w naszą stronę kamieni. Gracz zmuszany jest do powtarzania tych samych schematów walki (uderz, unik, powtórz). To sprawia, że choć walka imponuje momentami grafiką i dźwiękiem, to taktycznie bywa zbyt monotonna.

Przy okazji chciałbym się odnieść do jeszcze jednego, bardzo irytującego aspektu. W The Beast wielu zwykłych zombiaków przytula się do gracza, tym samym nas unieruchamiając. Możemy uwolnić się z tego, szybko naciskając kwadrat lub wbijając sztylet w głowę. Moim zdaniem intensywność przytulających się do nas zombie jest zbyt duża, strasznie mnie to irytuje. Wolałbym, aby po prostu mnie atakowały w bardziej normalny sposób.
Problemy techniczne
W Dying Light: The Beast grałem na zwykłej PS5 i niestety spotkała mnie tutaj cała masa różnych błędów, a nawet niemal całkowicie zablokowany postęp fabularny. Moja postać kilka razy zapadła się pod mapę, utknęła w teksturach. Teleportujący się przeciwnicy lub pojawiający się nagle za plecami to także norma. Jednak dużo nie brakowało, aby ta recenzja wcale nie powstała. W misji w kopalni soli nie mogłem zniszczyć dwóch drewnianych bram. Dopiero Bartosz z naszej redakcji, który do mnie dołączył w kooperacji, sprawił, że bramy stały się zniszczalne, a ja mogłem kontynuować wątek fabularny.

Dying Light: The Beast – okiem Bartosza
Jak widzicie, Konrad w swojej recenzji nie jest zachwycony tą grą. Przedstawia oczywiście sporo argumentów za swoim nastawieniem do Dying Light: The Beast. Ja jednak mam inne zdanie na temat Bestii. Parkour bardzo mi się podoba – zwłaszcza, że w Bestii nie ma paska kondycji podczas wspinaczki. Zdecydowanie zachęca to do eksploracji. Kondycja zużywa się natomiast podczas walk – w moim przekonaniu jest to dobra decyzja. Nie mogę natomiast nie doczepić się do zużywalności broni – tak samo jak w poprzednich odsłonach Dying Light, w The Beast również broń psuje się zbyt szybko.


Co gorsza – nie możemy jej naprawiać w nieskończoność. Ostatecznie możecie więc stracić oręż, nad którego wytworzeniem i ulepszeniem się napracowaliście. Uważam, że nie powinno być psujących się broni w grze, która dość mocno premiuje akcję – w mojej ocenie najbardziej z całej serii Dying Light. Nie miałbym za to niczego przeciwko dodaniu zużywalności wyposażenia na wyższym poziomie trudności – warto to rozważyć, Techland. Podobnie jest z samochodami – za szybko się psują i zużywają paliwo, aby można było korzystać z nich z przyjemnością. Sama obecność pojazdów jest oczywiście plusem, za to należałoby jeszcze popracować nad ułatwieniami dostępu związanymi z samochodami.
Dying Light: The Beast to na pewno najbardziej przystępna odsłona serii, która paradoksalnie mogłaby stanowić punkt wejścia do serii. Tryb Bestii jest w stanie znacznie ułatwić rozgrywkę i przydaje się przede wszystkim w starciach z bossami. Warto też zadbać o to, abyśmy sami mogli decydować o momencie aktywacji tej furii. Początkowo włącza się niestety automatycznie od razu po naładowaniu jej paska.




Zgadzam się natomiast z Konradem co do historii – po początkowej sekwencji fabuła staje się strasznie płaska i zwyczajnie nudna. O ile rozgrywka jest moim zdaniem bardzo przyjemna – walka z zombiakami i parkour potrafi wciągnąć (tym bardziej, że Techland zadbał o świetne przedstawienie uszkodzeń ciała w zależności od tego, czym i z jakiej strony uderzymy), o tyle historia szybko schodzi na dalszy plan. Dla mnie Dying Light: The Beast to porządna gra, która na pewno spodoba się wielu fanom serii. Nie sądzę jednak, aby mogła poważnie walczyć o miano najlepszej gry tego roku. Do tego poziomu sporo jej brakuje.
Podsumowanie
Dying Light: The Beast to moim zdaniem średnio udana produkcja, której sporo brakuje do wysokiej polskiej jakości. Z całkowitą pewnością widać po nowym dziele Techlandu, że mały balon został rozdmuchany do zbyt dużych rozmiarów. Mapa bywa pusta, misje powtarzalne, a innowacji jest mniej, niż się spodziewano. Oczekiwania były ogromne, jednak gra ostatecznie daje mniej, niż obiecywano.
The Beast to trochę samouczek i poligon doświadczalny dla graczy, którzy chcieliby się zmierzyć z ogromnym i złożonym światem w Dying Light 2 – Stay Human. Bestia rozczarowuje niestety na zbyt wielu płaszczyznach – od słabej fabuły i powtarzalnych misji, przez ograniczony parkour, na schematycznej walce kończąc. Do tego jest to Bestia poharatana zbyt wieloma gliczami.
Jeśli jesteś oddanym fanem serii i nastawiasz się na eksplorację, parkour i opowieść na najwyższym poziomie, to niestety czeka Cię duże rozczarowanie. Jeśli jednak masz cierpliwość do powtarzalności misji, chcesz poczuć nostalgię serii i dobrze się bawić, masakrując zombie, najlepiej w kooperacji, to prawdopodobnie dostaniesz sporą dawkę dobrej zabawy.
Grę do recenzji dostarczył Techland.
Dodaj komentarz