„Dwóch ogarniętych na raid, 19:00, sam boss, mam save” – tego typu ogłoszenia towarzyskie królowały przez ostatnie trzy lata na forach, stronach LFG i fanpejdżach poświęconych Destiny. Sieciowa strzelanka Bungie szybko skupiła wokół siebie miliony graczy z całego świata, i choć po czasie można zastanawiać się nad zasadnością jej fenomenu, spędzone przez fanów w przestrzeni kosmicznej godziny mówią same za siebie. Już we wrześniu na półki i serwery sklepowe trafi sequel Destiny, a my właśnie mieliśmy okazję przetestować jego betę.
„Beta” to, rzecz jasna, bardzo szczodre określenie, gdyż tak naprawdę do czynienia mamy z demem. Do dyspozycji oddano nam pierwszą misję fabularną, jedną misję kooperacyjną typu strike, oraz dwa tryby współzawodnictwa 4v4, jak również zapewniono dostęp do wszystkich trzech klas postaci, dwóch sub-klas dla każdej z nich, oraz skromnej selekcji broni i zbroi. Nie ma tego wiele i nie sposób w tej chwili powiedzieć cokolwiek o właściwej strukturze gry, która to ostatecznie zadecyduje, czy Destiny 2 będzie takim samym bezlitosnym zjadaczem czasu jak „jedynka”, natomiast jak najbardziej możemy podzielić się wrażeniami odnośnie strony technicznej gry i trochę pospekulować.
Po wybraniu klasy postaci, z miejsca przechodzimy do pierwszej misji fabularnej w grze. Destiny 2 zdaje się iść hitchcockowskim tropem „zacząć od trzęsienia ziemi, po czym stale budować napięcie” – ostatnie miasto na Ziemi zostaje zaatakowane przez flotę nieszczególnie przyjemnej i pokojowo nastawionej rasy Cabal, a my wcielamy się w rolę największego koksa na dzielni i próbujemy uratować sytuację pośród burzy i płomieni. Ci, którzy pamiętają Destiny: The Taken King wiedzą, że Bungie potrafi zrobić filmową kampanię z rozmachem, a tu deweloperzy podkręcili temperaturę o kolejne kilka stopni: wszystko dookoła eksploduje, płomienie szaleją, a my przedzieramy się w strugach ulewy przez rozpadającą się Wieżę, by dotrzeć do dowództwa i podjąć próbę powstrzymania najeźdźcy. Próbę, która kończy się z resztą niepowodzeniem, bo gdy już mamy się ewakuować po rozróbie zrobionej na głównym statku Cabali, wychodzi Ghaul, cały na biało, i oznajmia, że właśnie zgasił nam Światło i jesteśmy bezbronni. Taki jest właśnie punkt wyjścia dla fabuły Destiny 2 – w pełnej wersji gry naszym zadaniem będzie odbudowanie potęgi ludzkości i skasowanie brzydkiego jak noc przywódcy Cabali. Miejmy nadzieję, że misje fabularne będą równie dobrze pomyślane jak zaprezentowany nam w „becie” prolog, a historia będzie wciągająca i zrozumiała nie tylko dla pięciu procent graczy, którym będzie chciało szukać się dodatkowych informacji w kartach grimoire.
Oczywiście nie powinniśmy się spodziewać festiwalu fajerwerków po każdej misji w pełnej wersji gry – już strike „Inverted Spire” jest o wiele bardziej stonowany, nie znaczy to jednak, że nic się w nim nie dzieje. Wręcz przeciwnie: jest dużo skakania, strzelania, szalonych potyczek na wielopoziomowych arenach i unikania potężnych wierteł, które w końcu doprowadzają do znakomicie zrealizowanej walki z bossem, który niestety dowodzi, że kolegom z Bungie skończyły się pomysły na rozsądne imiona dla postaci. „Inverted Spire” pozwala nam też zwiedzić kawałek nowej lokacji, planetoidy Nessus, która przywodzi na myśl znany z jedynki Black Garden, ma jednak odrobinę bardziej melancholijny klimat i jest… cóż, ładniejsza. Tego zwiedzania nie ma wprawdzie dużo, ale nawet na tak małym skrawku terenu graczom już udało się odkryć kilka ciekawostek, możemy więc uznać, że Nessus dobrze rokuje. Jeśli wierzyć zapowiedziom Bungie, w każdej większej lokacji będziemy mieli ręce pełne roboty, a chyba można deweloperom (tym razem) zaufać; Po fiasku „zapowiedzi kontra rzeczywistość” z pierwszej odsłony gry raczej się czegoś nauczyli.
Jak już wspomnieliśmy, poza kooperacją udostępniono nam też dwa tryby współzawodnictwa: Control i Countdown. Pierwszy to znany z jedynki deathmatch, w którym dwie drużyny walczą o punkty kontrolne, drugi z kolei jest zupełną nowością: gracze na zmianę podkładają i rozbrajają ładunki wybuchowe, przy okazji strzelając się z zespołem przeciwnika. To pierwsze rozsądne podejście twórców do trybu zorientowanego na wykonanie zadania, a nie głównie na bezmyślną młóckę i teabagowanie. W tej chwili Countdown boryka się oczywiście z problemem ludzi, którzy „chcą tylko strzelać”, można mieć jednak nadzieję, że w pełnej wersji gry rozgrywka nabierze trochę więcej sensu. Niemałą rolę odegrają tu zapewne zmiany w zasadach rozgrywki; nadal możemy mieć wyekwipowane na raz tylko trzy giwery, jednak dominujące przez długi czas w jedynce snajperki i strzelby zostały przerzucone do kategorii „broni ciężkiej”, do której amunicja na mapach pojawia się tylko raz na jakiś czas i jest przyznawana tylko temu, kto podejdzie do terminala, a nie, tak jak wcześniej, każdemu kto znalazł się w pobliżu otwieranej skrzynki. Strzelamy się więc głównie bronią podstawową, co (przynajmniej na razie) skutkuje dużo bardziej dynamicznymi meczami. Oczywiście w pełnej wersji gracze szybko rozkminią, która broń jest skrajnie OP i zaczną się uwielbiane przez społeczność „łatki z balansem broni”, ale w chwili obecnej nie ma co gdybać – jest naprawdę solidnie, a potężne cooldowny na zdolnościach typu granat, melee i super zmuszają do polegania głównie na swojej spluwie i sprytnym pozycjonowaniu się.
Zmianom uległy również trzy dostępne klasy postaci: Hunter, Warlock i Titan. W pierwszym Destiny różnice między nimi były raczej marginalne i opierały się w dużej mierze na superzdolnościach i skokach. Jasne, każdy miał swojego faworyta i niektóre klasy były lepsze od innych do poszczególnych zadań, nie czuć było natomiast konkretnego nacisku na role w zespole typu dps, tank i support. Choć nadal nie jest tak, że Titan tylko pręży pytonga i bierze na klatę obrażenia, Warlock siedzi skitrany za krzakiem i rzuca apteczki, a Hunter miota się jak szatan po polu walki i zabija, to nowe zdolności typu rozstawiane tarcze, pola leczące i zwiększające celność/obrażenia uniki otwierają niemałe pole do popisu dla taktyków miłujących się w budowaniu idealnych kompozycji drużyn. To bardzo miły dodatek, który do tego nie zmienia nic w idei przyświecającej grze od samego początku: każdą klasą można się bawić, strzelać i niszczyć superami tak samo dobrze. A skoro już jesteśmy przy superach: dano nam możliwość przetestowania aż sześciu sub-klas (choć, rzecz jasna, nie w pełni rozwiniętych), które po części bazują na znanych już umiejętnościach, a po części je zmieniają. Skupimy się przede wszystkim na zapowiedzianych już wcześniej „nowych” sub-klasach, choć dla porządku warto wspomnieć, że i te „stare” zostały mocno odświeżone (dla przykładu: przy odpowiednich perkach Titan Striker zamiast jednego „Hulk-smasha” wykonuje ich kilka, a Gunslinger może oddać aż sześć strzałów Golden Gunem). Najmniej „świeży” wydaje się Hunter Arcstrider, który po prostu wyciąga piorunujący kij i okłada nim wrogów. To prosta wariacja na temat znanego Bladedancera, która stawia jednak na jeszcze większą mobilność, obrażenia i kombosy. Ciekawiej jest już z Warlockiem Dawnbreakerem, którego superzdolność nie ma w zasadzie nic wspólnego z Sunsingerem z jedynki – zamiast podpalać się i rzucać multum granatów, Dawnbreaker wyciąga potężny miecz i ciska ognistymi pociskami we wrogów. Najbardziej wszechstronny jest z kolei Titan Sentinel, przywołuje on bowiem tarczę, za pomocą której może osłonić się przed obrażeniami, rypnąć kogoś z bliska w czerep, lub wykonać potężny rzut i obserwować, jak dysk odbija się od kolejnych adwersarzy. Gdyby tego było mało, jeśli Sentinel nie chce się rzucać w wir walki, ma możliwość postawienia znanej „bańki”, która obroni jego i sojuszników przed atakami.
Skoro omówiliśmy już wszystkie aspekty zawartości „bety”, warto powiedzieć też kilka słów o stronie technicznej gry. Wielu zagorzałych fanów pierwszej odsłony podkreśla, że poza nieskończonym grindem i uzależniającym bólem, jaki sprawiało im Destiny, do gry przyciągał ich czysty gameplay: czuć było moc spluw i umiejętności, aż miło było popatrzeć, jak wrogowie padają, a wszystko to było okraszone nienaganną grafiką i epickim soundtrackiem. Nie inaczej będzie w przypadku dwójki – pod kątem technicznym to nadal jeden z najlepiej wykonanych shooterów tej generacji, ścieżka dźwiękowa i aktorstwo są godne ukłonów, a grafika, choć w żadnej mierze rewolucyjna, cieszy oko i wszelkie niedostatki nadrabia unikalnym designem oraz odświeżonymi animacjami i efektami. Niewładający językiem angielskim nowi gracze ucieszą się na pewno z faktu, że nawet „beta” jest w pełni zlokalizowana, choć weterani pierwszej części z pewnością zdecydują się na wersję oryginalną. Abstrahując od kwestii takich jak jakość przekładu i aktorstwo, przestawienie się na nową nomenklaturę i przyzwyczajenie do nowych głosów, po trzech latach jest niemal niewykonalne.
Tak jak wspomnieliśmy na początku tekstu, beta Destiny 2 nie daje odpowiedzi na najważniejsze dla długiej żywotności gry pytania: czy system łupów będzie satysfakcjonujący i zapewni graczom „marchewę”, by chciało im się do tytułu wracać? Czy Bungie tym razem podoła stałym aktualizacjom z nową zawartością, czy znów będziemy skazani na kilkumiesięczny recykling contentu? Czy odświeżone PVP pozwoli na zbudowanie prężnej sceny rywalizacji? O tym wszystkim możemy tylko pospekulować. Na pewno wiemy natomiast, że Destiny 2 będzie kawałem srogiej, mięsistej strzelanki, w którą warto będzie zagrać choćby dla kilkunastu godzin kampanii i dobrego PvP. Na chwilę obecną jesteśmy dobrej myśli, zostało więc odłożyć pieniążki i zaczekać do września na premierę.
Dodaj komentarz