Kolejna gra okraszona znanym wszystkim tytułem. Tym razem dostaliśmy Monster Huntera w klimatach Final Fantasy.
Po mniej więcej dwudziestu godzinach w grze dochodzę do wniosku, że to porównanie jest bardziej trafne, niż wydawało mi się na początku. Nie uświadczymy zbyt dużo fabuły. Ledwo tworzymy swoją postać, a nasz pierwszy rozmówca już przedstawia nam cel, którym można podsumować całą grę – idź i coś zabij. Niektórzy mówią coś o kryształach odblokowujących nasze moce, potem dowiadujemy się czegoś o wielkich potworach, ale nikt nawet nie próbuje uzasadniać fabularnie dziejących się na ekranie rzeczy.
Wątek fabularny zajmuje trochę ponad 10 godzin, a cała gra ogranicza się do odwiedzania sympatycznej pani odpowiedzialnej za questy. To u niej wybieramy interesujące nas zadanie, sprawdzamy nagrody i odbieramy je, podążając dzięki temu dalej w „historii”. Każdy quest ma swoją trudność, niektóre wątki poboczne dotyczą głównie używania konkretnych umiejętności, a momenty przełomowe, odblokowujące kolejne możliwości, to zazwyczaj walka z większym, silniejszym potworem.
Świat można podzielić na dwie części: miasteczko i teren zajmowany przez potwory. Pierwsze miejsce to punkt, od którego zaczynamy przygodę. Tam spotykamy panią od questów, kupujemy mikstury, tworzymy ekwipunek, kupujemy umiejętności… Przygotowujemy się do walki na pozostałych terenach. Reszta podzielona jest kilkanaście różnych lokacji. Wybieramy więc zadanie, szykujemy ekwipunek i wyruszamy gładzić przeciwników. Kiedy tylko zakończymy danego questa, gra automatycznie przenosi nas do miasta po 60 sekundach, wręcza nagrodę i sugeruje rozpoczęcie nowego wyzwania. A kiedy zaczyna robić się nudno…
… okazuje się, że w grze jest dwadzieścia jeden dostępnych klas. Możemy je dowolnie zmieniać w trakcie gry, zdobywać dla nich odpowiedni ekwipunek czy kupować umiejętności za walutę zdobywaną w trakcie gry. Różnice między niektórymi z nich są bardzo niewielkie, ale rozchodzi się głównie o system walki. Mamy do czynienia z typowymi mechanikami rodem z Action-RPG/Slashera. Jeden główny atak, który przeplatamy od czasu do czasu dostępnymi umiejętnościami. Niektóre z nich wzmacniają nasz pancerz, inne leczą, a kolejne należą do tych czysto ofensywnych. Potencjał zostaje wykorzystany jednak dopiero przy samych bossach. Tam momentami możemy poczuć wyzwanie, jeśli nasz ekwipunek nie odstaje za bardzo ponad średnią. Musimy wykorzystywać więcej skilli, nauczyć się odpowiedniej ich rotacji, ale również zwrócić uwagę, jaki asortyment ma nasz przeciwnik.
Z kolei pełny potencjał gry można poczuć dopiero w kooperacji oraz multiplayerze. Nie miałem niestety przyjemności skosztować tej pierwszej opcji, ale za to funkcje online działają dosyć sprawnie i dały mi smaczek tego, co byłoby naprawdę przyjemną przygodą dla kilku znajomych. Jeżeli chcemy wspólnie przechodzić grę, dzielimy się na rolę. Jedna osoba przejmuje na siebie aggro, druga ją leczy, a trzecia atakuje z dystansu. To jedna z wielu możliwości, biorąc pod uwagę liczbę dostępnych klas.
Dla samotnego gracza przyjemność może być wątpliwa. Final Fantasy Explorers jest pełne grindu. Przechodzimy główny wątek dosyć szybko, nie zaskakuje on nas za bardzo zwrotami akcji, a większość rozrywki opiera się na zabijaniu w kółko tych samych potworów i modleniu się o kwiatki, które pozwolą ulepszyć ekwipunek. Ja to kupuję. Kilka nocy przeszło mi na tworzeniu ekwipunku, odczuwałem sporo radości z pokonywania potężnych bossów, ale rozumiem, że ktoś może być tym znudzony po kilku godzinach. A nawet jeśli kusi was taka rozrywka, kupcie Monster Huntera. Unikałbym też zakupu, jeżeli ktoś nie posiada nowego 3DS’a albo przystawki Circle Pad Pro do tego poprzedniego.
Dziękujemy firmie Cenega za dostarczenie gry do recenzji.
Dodaj komentarz