Zdarza się, że na gry czekamy tygodniami, miesiącami, a nawet latami. W ten sposób buduje się napięcie, rosną oczekiwania, zasypujemy się informacjami o tytule aż do dnia premiery. Zaczynamy wtedy rozgrywkę z jakimś wyobrażeniem o tym, co powinniśmy otrzymać razem z zakupioną zawartością.
Czasem zbyt duża wiedza przed premierą sprawia, że mijamy się z oczekiwaniami i gra nie sprawia nam tyle frajdy, ile sobie wyobrażaliśmy. Warto podejść do czegoś zupełnie na świeżo i samemu się przekonać czym naprawdę jest. W taki właśnie sposób rozpoczęłam przygodę z Yonder. Tytuł poznałam buszując po internecie, mając tylko lekki zarys czym faktycznie jest ta produkcja.
Gdy okazało się, że przyjdzie mi grać w Yonder do recenzji automatycznie przestałam szukać więcej informacji o tej grze. Chciałam doświadczyć wręcz dziewiczego kontaktu z tym tytułem. Nie wiedząc czego dokładnie mam się spodziewać, odpaliłam grę i… czekałam. A ta szybko mnie oczarowała.
Ta przygoda zaczyna się jak wiele innych. Tworzymy swojego awatara i rozpoczynamy historię. Z intra dowiadujemy się, że dawno dawno temu rodzice oddali nas do zamorskiego kraju. Mają nadzieję, że im to wybaczymy i wrócimy kiedyś na tajemniczą wyspę by poznać jej przekleństwo, a może nawet się z nim uporać. Narracja pewnie toczyłaby się dalej, gdyby nie fakt, że szybko rozpoczyna się sztorm i kolejna scena jest już na plaży. Znajdujemy tam jaskinię, która ma nas zaprowadzić ku nowemu światu i spotykamy pierwszego duszka. Towarzysza który, jak się okazuje, będzie nam towarzyszył już przez resztę gry. Doświadczamy też pierwszej wizji w której poznajemy Aerie – bóstwo opowiada nam o świecie Gamea, w którym dopiero co wylądowaliśmy. Krainę nawiedza toksyczna mgła zwana Murk, blokuje ścieżki i nie pozwala się swobodnie przemieszczać. Z pomocą duszków, które odnajdujemy w trakcie naszej przygody odblokowujemy kolejne przejścia i zwiedzamy dostępne nam miejsca. Jeśli się zgubimy, to w każdej chwili możemy skorzystać z magicznego kompasu — jedynej pamiątki jaka została nam po rodzicach.
Po tym niewielkim wstępie wydostajemy się na polanę i naszym oczom ukazują się rozległe tereny. Od tej chwili możemy praktycznie robić wszystko. Sama scena, montaż i ujęcia bardzo przypominają wyjście Linka z jaskini w początkowych momentach ostatniej Zeldy. To nie jedyne podobieństwo, gdyż w Yonder również ogranicza nas tylko obszar mapy. Możemy próbować się wspiąć w miejsca, gdzie teoretycznie nie powinniśmy trafić. Możemy zwiedzić każdy zakątek z samej ciekawości odkrywania. Nie musimy się martwić o poziom żyć czy ekwipunek – gra nie zawiera żadnych elementów przemocy ani nawet podstawowych statystyk. Przetrwanie jest tam nam ofiarowane w standardzie, a system wytwarzania przedmiotów jest miłym dodatkiem dla tych, którzy chcieliby z tej gry wyciągnąć więcej.
Znamy nasz cel, przybyliśmy tutaj by dowiedzieć się o naszych korzeniach. Do wykonania tego głównego wątku fabularnego niewiele nam trzeba. Kilka zadań, z którymi uporamy się w około 5 godzin wędrówki. Oczywiście gra naładowana jest też wieloma zadaniami pobocznymi i znajdźkami. Nie są to skomplikowane rzeczy, głównie znienawidzone przez graczy tak zwane „fetch questy” polegające na znalezieniu przedmiotu i przyniesieniu go odpowiedniej osobie. Chętnie wykonywałam je wszystkie, bo dawały mi kolejny powód do eksploracji terenu.
Wspomniałam wcześniej, że nie znajdziemy w Yonder żadnego systemu walki. Każde stworzenie w tej produkcji jest do nas pokojowo nastawione, nie uda nam się umrzeć nawet gdy postanowimy spaść z wysoka. Nasz awatar otworzy wtedy parasol i poszybuje w dół bez szwanku. Jedyne momenty, gdy zobaczymy czarny ekran i się odrodzimy nastąpi, gdy zbyt mocno się zanurzymy. Nasza postać jest równie odporna na wodę, co główny bohater Red Dead Redemption.
Gdy przyjdzie nam już dłużej obcować ze światem, to zauważymy jak bardzo potrafi być złożony. Kraina Gamea jest podzielona na kilka stref, każda z nich wygląda zupełnie inaczej. Na dwóch niewielkich wyspach przyjdzie nam biegać po terenach pustynnych, zalesionych, wiecznie pokrytych śniegiem czy nawet przypominających tropikalne plaże. W każdym z tych terenów znajdziemy odmienny dla nich gatunki zwierząt, drzew (które czasem dają inne drewno, a co za tym idzie inne przedmioty), kwiatów, itd. W kolejnych strefach występują nowe osady ludzkie a w nich mistrzowie głównych gałęzi rzemieślniczych od których uczymy się metod i przepisów na przedmioty i potrawy.
Gra nie posiada systemu szybkiej podróży, jednak dzięki nabytym umiejętnościom przyjdzie nam budować drewniane kładki i mosty, które ułatwią przemieszczanie się po mapie. Dodatkowo możemy odkryć też magiczne teleporty, które łączą się ze sobą i są w stanie bardzo zgrabnie zastąpić klasyczne „fast travel”.
Dodatkowo w pewnym punkcie fabuły zbudujemy naszą pierwszą farmę. Możemy na niej uprawiać rośliny, sadzić drzewa lub oswajać zwierzęta. Zebrany plony przydadzą nam się na wymianę u handlarzy. Mówię o wymianie, bo w Yonder istnieje tylko barter. Poza specjalnymi monetami w tym świecie nie istnieje stała waluta, a handel polega na wymianie towarów o podobnej wartości.
Gdy już zwiedzimy wszystko, sprawdzimy każdy zakątek, odkryjemy które zwierzęta zapadają w zimowy sen i jakie ryby znajdziemy w konkretnych wodach, jesteśmy w pełni gotowi by wyruszyć na spotkanie z przeszłością. To jest niestety to miejsce w grze, gdzie zaczyna się rozczarowanie. Ciekawy świat nie idzie w parze z dobrym wątkiem fabularnym. Zadania fabularne są płytkie, krótkie i szybko zaprowadzą nas do przewidywalnego finału. Po obejrzeniu napisów końcowych poczułam niewielki niesmak. Treści dostępne po zakończeniu historii rozczarowują. Nie otwiera się przed nami żadna nowa lokacja, ot możemy wykonać więcej przedmiotów, dla których niestety nie będzie już zastosowania.
Całość śmiało mogłabym nazwać piękną wydmuszką. Jeśli odstawimy na bok historię to Yonder śmiało mogłabym nazwać moją idealną piaskownicą.
Do gry podeszłam jak dziecko do nowej zabawki. Przez brak wszędobylskich znaczników i przymusu wykonywania zadań poznawałam ją też „po mojemu”. Zaglądałam do jaskiń nie by znaleźć tam cenny skarb, ale z czystej ciekawości. Wspinałam się po górach by dowiedzieć się co odnajdę po drugiej ich stronie, a nie dlatego, że przyciągał mnie tam znak zapytania z mini mapy. Bez strachu wybierałam się z moim awatarem w dalekie wędrówki, bo wiedziałam, że żaden element otoczenia nie może mi zagrozić.
Uważam to za największą zaletę tej gry, że jest w stanie sprawić by dorosły gracz poczuł się dzieckiem i zaznał iście dziecięcej ciekawości. Oczywiście występują w Yonder pewne ułatwienia. Zawsze mamy przy sobie magiczny kompas, który wskazuje nam drogę do celu. Tyle, że zdarzają się zdania, gdzie jest on zupełnie bezużyteczny. W momencie, gdy podejmujemy się odnalezienia 55 zaginionych kotów kompas nie poda nam położenia żadnego z nich. Nie wyjaśni też, że jedne z nich pojawią się na mapie tylko w nocy, albo można je dojrzeć tylko na wiosnę i w lecie. Te wszystkie sekrety możecie odkryć jedynie sami poprzez obserwację lub dowiedzieć się o nich z przeprowadzanych z napotkanymi postaciami rozmów. Właśnie przez tak zaprojektowaną mechanikę zostałam z grą jeszcze długo poza wątkiem fabularnym i wycisnęłam z niej wszystko, co było możliwe. Bo udało jej się we mnie wzbudzić dziecięcą, nieposkromioną, ciekawość. Ciekawość świata, chęć odkrywania, którą najłatwiej zaobserwować u kilkuletnich szkrabów.
Dla dużo starszych graczy twórcy przygotowali też inne smaczki. Wiele postaci posiada imiona, które nawiązują do popularnych zjawisk w popkulturze. Dla przykładu możemy wspomóc stracha na wróble Hipsteriusa, który… wraz z każdą porą roku potrzebuje mieć najmodniejsze ubranie i akcesoria. W ramach zadań dodatkowych można wybudować most do wioski… trollów. Znajdziemy tam małe skwaszone istoty, które obdarzą nas niewybrednymi komentarzami na temat gry.
Całość okraszona jest bardzo przyjemną oprawą wizualną. Gra jest kolorowa i radosna, daleko jej do fotorealizmu, ale nie uznałabym to za wadę. Muzyka za to zawodzi, melodie bardzo rzadko się zmieniają i częściej słyszymy świerszcze czy miałczenie kotów, które trzeba odnaleźć. Szkoda, bo po kilku godzinach zabawy po prostu chce się sięgnąć po inną muzykę, która zastąpi tę znajdującą się w grze. W wersji na PlayStation 4 Pro i włączonym BOOSTem tytuł potrafił mieć niewielkie spadki w animacji. Poza tym tytuł działał bez zarzutów.
Bardzo mnie cieszy, że weterani branży po założeniu niezależnego studia zdecydowali się na tak odważną produkcję. Yonder nie jest tytułem rewolucyjnym, ale wyraźnie odznacza się na tle dzisiejszych gier dla dzieci czy produkcji z otwartym światem. Jeśli szukacie nieskomplikowanej i czarującej rozrywki na wieczór, albo macie pociechę, którą chcecie zaznajomić z grami — to patrzycie na tytuł idealny. Dla fanów wartkiej akcji i zawiłej fabuły ta pozycja może być zbyt infantylna i uboga w treści. Polecam poddać się eksperymentowi i sprawdzić, czy tak samo jak ja obudzicie w sobie wewnętrzne dziecko i dacie się porwać magii poznawania świata bez granic.
Ocena portalu: 7/10
Za udostępnienie kopii do recenzji dziękujemy wydawcy tytułu.
Dwa pytanka:
to w ile mniej-więcej da się to skończyć?
jest polska wersja?