Destiny jest jedną z bardziej kontrowersyjnych pozycji tej generacji konsol. Dla jednych jest to przeciętniak, z nużącą fabułą i niewielką ilością misji, które trzeba powtarzać wielokrotnie, aby zdobyć lepszy sprzęt. Dla drugich jest to rewelacyjny tytuł przed którym mogą spędzić setki godzin szukając jak najlepszego sprzętu i przechodząc wielokrotnie misje ze znajomymi. Jednym słowem – elementy, które dla jednych są odpychające, dla drugich stanowią siłę tego tytułu. Czy najnowszy dodatek Rise of Iron jest wstanie zmienić coś w postrzeganiu tej pozycji?
Po nowym dodatku obiecywałem sobie naprawdę sporo. Ubiegłoroczny (tak – minął już prawie rok!) The Taken King dał tej grze olbrzymiego kopa. Świetna fabuła, multum nowych misji, a przede wszystkim tony nowego sprzętu. Do dziś TTK jest uznawany przeze mnie za jeden z najlepszych DLC jakie kiedykolwiek powstały. Rise of Iron zaczyna się tak jak poprzednik – świetnym intro. Historia kręci się wokół Lorda Saladina, ostatniego z Iron Lordów. Dawne zło pod postacią tajemniczej SIVY powraca. Saladin zleca nam powstrzymanie i ostateczne pokonanie tajemniczej formy życia. Misje fabularne są ciekawe, epickie i (jak zawsze) okraszone rewelacyjną muzyką. Problem w tym, że kiedy zaczyna robić się interesująco to… zabijamy ostatniego bossa. Mój apetyt rósł w miarę dalszej gry i nagle dostałem prosto w pysk końcem historii. Po jakiejś 1,5 godziny gry. Bardzo rozczarowujące.
Jeśli chodzi o nową zawartość to nie wygląda to najlepiej. Dwa nowe Strike (jednak jeden z nich to modyfikacja już dostępnego wcześniej), 4 nowe mapy do multiplayera (tylko na PS4, Xbox One otrzymał zaledwie 3 nowe mapy), możliwość tworzenia prywatnych meczy, nowy hub oraz jeden nowy Raid. I już w tym momencie możemy odpowiedzieć na pytanie zadane na początku tekstu. Jeśli Destiny nie podeszło wam już wcześniej to nie macie tutaj czego szukać. Rise of Iron jest w 100% przeznaczony dla zagorzałych fanów. A świadczy o tym jeden fakt czyli ponowne rozgrywanie setek razy tych samych misji w celu zdobycia lepszego lootu (sprzętu, artefaktów, itp). Maksymalny poziom Light jaki możemy teraz zdobyć wynosi 385 i aby go osiągnąć trzeba spędzić z tytułem dziesiątki godzin. Jak widzicie „casuale” ukończą ten dodatek po 2-3 godzinach. „Hardcorowcy” spędzą ich tutaj co najmniej dziesiątki.
Co do nowego sprzętu, to broni, pancerzy i artefaktów otrzymujemy prawdziwe zatrzęsienie. Dodatkowo mamy bardzo ciekawe modyfikatory do artefaktów, które fajnie się sprawdzają. Nie jest to tak duża nowość jak podklasy w The Taken King, ale działają bez pudła. Niestety same nowe lokalizacje oraz przeciwnicy to czysty recykling tego co już było. Co prawda produkcja tłumaczy fabularnie praktycznie tych samych przeciwników jednak nie zmienia to faktu, że Bungie się nie wysiliło.
Podsumowanie gry musi być niejednoznaczne. Jeśli mieliście już do czynienia z Destiny i nie porwała was ona, to tutaj nie macie czego szukać. Jeśli jednak jesteście wielkimi fanami tej pozycji to RoI dostarczy wam wielu tygodni świetnej rozgrywki. Recykling nie będzie stanowił w takim wypadku problemu bo to gra ze znajomymi oraz poszukiwania nowego lootu stanowią siłę Destiny. I nowe DLC wywiązuje się z tego zadania. Jednak za kwotę 125zł jest to chyba ostatnie takie zagranie, które uda się wydawcy – Activision. Destiny 2 musi dostarczyć nowej jakości i poprawić błędy aktualnych wydań. Miejmy nadzieję, że właśnie to było powodem przesunięcia terminu wydania na 2017 rok. Jeśli potraktujemy Rise of Iron jako „umilacz” czasu do premiery Destiny 2 to sprawdzi się on świetnie (choć drogo!). Jednak pamiętajcie, że jeśli nie kręci was zbieractwo, nie macie ekipy znajomych z tym tytułem i szybko się nudzicie, to od oceny końcowej niestety musicie odjąć punkt lub dwa.
Dziękujemy za dostarczenie gry do recenzji firmie cdp.pl.
Dodaj komentarz